Warto w życiu bardziej być niż mieć - KOD Komitet Obrony Demokracji
Komitet Obrony Demokracji, KOD
Komitet Obrony Demokracji, KOD
30711
post-template-default,single,single-post,postid-30711,single-format-standard,eltd-cpt-2.4,ajax_fade,page_not_loaded,,moose-ver-3.6, vertical_menu_with_scroll,smooth_scroll,fade_push_text_right,transparent_content,grid_1300,blog_installed,wpb-js-composer js-comp-ver-7.1,vc_responsive
 

Warto w życiu bardziej być niż mieć

Warto w życiu bardziej być niż mieć
Rozmowy na Teraz – z Agnieszką Bielecką rozmawia Łukasz Szopa

 

 

Od wczesnych lat ciągnęło cię w świat, nie tylko Himalaje, czy Karakorum, bo na wszystkie kontynenty i strefy klimatyczne. Czy była to ucieczka z małego miasta, może z Polski – jaką wtedy była? Czy było to raczej poszukanie w formie wędrówki, nauki, okazji do szlifowania osobowości?

 

Myślę, że to przede wszystkim było spełnianie marzeń z dzieciństwa. Ja zawsze chciałam podróżować, zobaczyć świat. Myślę, że w którymś momencie mojego życia byłam bardzo zdeterminowana, żeby to się wydarzyło. I tak, na pewno gdzieś szukałam w tym edukacji, poznania świata. Ale głównie to była ciekawość. Nie traktowałam nigdy tego w kategoriach ucieczki, nie wynikało to z jakiś kompleksów. To była taka po prostu chęć realizowania takiego marzenia.

 

Wspomniałaś edukację. Jaką rolę w tym, że już w takich młodych latach zarówno ty, jak i twój brat wzięliście się za takie dosyć przygodowe życie – spełniali wasi rodzice? Czy oni was hamowali, czy może jakoś namawiali?

 

Namawiać może nie, ale rodzice też dużo zawsze podróżowali, na miarę możliwości jakie były. I na pewno oboje wynieśliśmy z domu takie przekonanie, że warto w życiu bardziej być niż mieć. Dom zawsze był pełen książek, co też miało wpływ na powstawanie tych marzeń, to były najróżniejsze lektury. No i też to, że w domu było tak, że nie siedzieliśmy w weekendy w domu, tylko się jeździło. Jeździłam w góry odkąd pamiętam, zawsze był to jakiś aktywny czas spędzany z rodzicami, od dzieciństwa.

 

Mam wrażenie, że zawsze przebijał z tego co robisz i też tego jak się wypowiadasz dosyć silny rys wolności. Czy ta wolność była „wcześniej”, dzięki rodzicom, i dlatego wyruszyłaś w świat przygody, czy raczej nabyłaś to poprzez kolejne podróże i odkrycia?

 

To ciekawe, że o tym mówisz, bo ostatnio przeglądałem moje notatki z nastolęctwa i właśnie teraz zwróciłam uwagę, że gdzieś obsesyjnie pojawia się tam wolność, na co teraz zwróciłam uwagę. Więc tak, realizowałam ją w taki właśnie sposób wędrowania i podróży. Podejrzewam, że to jest taka złożona historia. Na pewno jak mówię, wynika to z lektur, z tego, co wyniosłam z domu, ale może nie z namawiania czy jakiegoś szczególnego zachęcania, ale na pewno duża doza wsparcia od rodziców była w tym wszystkim bardzo istotna.

 

Teraz sama jesteś mamą, jesteście rodzicami. Nie wiem, czy to pytanie ci się spodoba, ale czy bycie matką, macierzyństwo, czy bycie po prostu rodzicem – to jest wyzwanie może nawet trudniejsze niż niejedna wyprawa himalaistyczna? Bo nie wiadomo było, co kogo czeka. Nieprzespane noce, rozwalony tryb życia, krótki i nieregularny sen i okazja do posiłków. Czyli obciążenie nie tylko dla samego ciała, ale i psyche. Czy można jakoś to porównać?

 

To jest nie pierwszy raz, kiedy to pytanie zostaje mi zadane. Mój partner uczestniczył w porodzie i też w którymś momencie zapytał mnie czy trudniej urodzić dziecko, czy wejść na ośmiotysięcznik. Moja odpowiedź wtedy chyba najbardziej to wszystko oddaje, bo z wchodzenia na ośmiotysięcznik w każdej chwili się można wycofać. Natomiast z rodzicielstwa już nie. Pewnie to jest ta największa trudność, że nie można tej przygody przerwać, ale jest to też w jakiś sposób ciekawość tego wyzwania. Wiesz, w moim przypadku to jest bardzo późne rodzicielstwo i ono trochę wynikało z takiej chęci „nowej przygody”. Był taki moment w moim życiu, kiedy po prostu poczułam – wiem, to dziwnie brzmi – coś w rodzaju wypalenia zawodowego. Przez lata pracowałam jako przewodnik, jeździłam z ludźmi, którym pokazywałam piękne miejsca na Ziemi. No i miałam taki moment, w którym widziałam zachwyt w ich oczach, gdy pokazuję im lodowce w Spitzbergenie albo ośmiotysięczniki w Nepalu, i trochę poczułam taką zazdrość, że ja już tego nie mam. Że taka się czuję, trochę zblazowana tym wszystkim i czuję taki żal. No i wtedy się pojawiła taka myśl, że może jakieś nowe wyzwanie, które jest zupełnie inne, które będzie nową przygodą. I bardzo spełnia to moje oczekiwania, ale również jest to szereg nowych emocji, które są fantastyczne. I mam takie przekonanie, że gdzieś wszystko w moim życiu nastąpiło w dobrej kolejności, że to mnie wypełnia i spełnia. I że właśnie w momencie, kiedy straciłam ten entuzjazm do takich przygód, czy pojawiła się jakaś taka powtarzalność, jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi, pewnego rodzaju rutyna – no to jeszcze miałam coś w życiu, co mogłabym zrobić, zupełnie innego.

 

To kolejne nawiązanie do himalaizmu i macierzyństwa, bo nie tylko ty, również inne kobiety które się wspinają znają sytuacje, kiedy pojawiają się pewne potrzeby fizjologiczne i wtedy np. jest to rozumiane przez kolegów w bazie, w namiocie. Ja w Polsce zauważam nadal sytuacje, gdzie kobieta-matka boi się w miejscu publicznym nakarmić dziecko piersią. Gdzie jest trudniej – w bazie z potrzebami higienicznymi, czy w knajpie powiedzieć „Chcę nakarmić moje dziecko!”

 

Ja mam takie przekonanie, że od fizjologii nie uciekniemy, że ona po prostu jest. Kobiety mają trochę inne potrzeby czy wyzwania fizjologiczne niż mężczyźni. Wiesz, ja i w jednej, i w drugiej sytuacji zawsze byłam wystarczająco bezczelna. To znaczy: mam swoje potrzeby, muszę je w taki lub inny sposób zrealizować, jeżeli się to komuś nie podoba, to niech nie patrzy albo wyjdzie. Ale mam świadomość, że dla osób, którym gdzieś brakuje tej siły przebicia, to może być wyzwanie zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku. Natomiast ja w zasadzie się nigdy nie spotkałam ani w sytuacji bazowej, górskiej z moimi kolegami, ani też w sytuacji macierzyńskiej – a ja karmiłam dosyć długo piersią moją córkę – z jakimś ostracyzmem albo z jakimiś uwagami. Nie wiem, czy to wynika po prostu też z mojego nastawienia i takiej trochę buty „Po prostu tak jest i ja to robię!” Ale też starałam się nie robić wokół tego żadnej dużej afery. Po prostu są pewne rzeczy, które trzeba zrobić i się je robi, bez zbędnych komentarzy. Pamiętam, w bazie były takie sytuacje, jeszcze z świętej pamięci Arturem Hajzerem, kiedy mówię „Stary, słuchaj, idź po wodę, bo ja muszę higienę zrobić.” I nie było problemu. Jeżeli były takie warunki, że się nie dało wyjść, to też radziliśmy sobie, że chłopaki się odwracali w drugą stronę. Wszyscy mamy tam swoje wysokogórskie sposoby jakiejś dyskrecji. I tak samo było też w przypadku gdy karmiłam córkę, Załatwiłam sobie taką odzież, która była wystarczająco dyskretna, ale też komfortowa – i dla mnie, i dla mojej córki. Więc nie miałam z tym osobiście żadnego problemu, natomiast mam świadomość, że taki problem istnieje i może się przydarzyć.

 

A jak z innymi problematycznymi sytuacjami dla Polek, które mieszkają w takiej Polsce, jaka jest. Chodzi mi o świat dosyć zdominowany przez mężczyzn. To po raz trzeci – nie zabij mnie – porównam do gór. Gdzie kobiecie łatwiej jest przebić się przez męską dominację, postawić na swoim – pod ośmiotysięcznikiem gdzie większość członków zespołu i kierownictwo to przeważnie faceci, czy w kraju gdzie wielu sferach życia decydują mężczyźni i panuje męski szowinizm?

 

W obu sytuacjach jest tak samo trudno i tak samo łatwo. Ja oczywiście w górach spotkałam się z takimi sytuacjami, w których miałam poczucie, że na mniej mi się pozwala, albo na mniej dostaję zgodę. No i oczywiście „osławiona”, publiczna afera w Lądku-Zdroju. Do której też się publicznie odniosłam, związana z górami. Natomiast ja w górach zawsze miałam poczucie, że to jest kwestia pokoleniowa. Bardzo wyraźnie gdzieś to odczuwałam, że koledzy z mojego pokolenia nie mają żadnego problemu z tym, że ja się z nimi wspinam i nie mają żadnego problemu z równościowym traktowaniem. Zarówno jeśli chodzi o bycie z nimi w zespole i podział pracy, jak i nie mieli problemu z tym, że dzielimy wagę po równo, że zdarza się, że ja toruję w głębokim śniegu. Większy problem i więcej takich „dziwnych” komentarzy usłyszałam od starszych pokoleniowo wspinaczy. W moim przypadku to byli albo kierownicy, albo uczestnicy wypraw ze starszego pokolenia, od których czasami usłyszałam albo niestosowne komentarze, albo tak jak w przypadku wyprawy na Broad Peak, gdzie w zasadzie bez podania mi konkretnego powodu nie zostałam dopuszczona do ataku na Broad Peak Middle. Dowiedziałam się tylko, że nie, bo nie. I wydaje mi się, że może być podobnie w życiu społecznym, zawodowym, politycznym, w ogóle w Polsce. Aczkolwiek że to jest w dużym stopniu, pewnie nie tylko kwestia pokoleniowa. Prawda jest też taka – to taka dyskusja, którą prowadziłam z jedną z moich koleżanek, która nie zajmuje się wysokimi górami – że prawdopodobnie

my jesteśmy pierwszym pokoleniem, które upiera się i nie akceptuje w relacjach innego stylu życia niż partnerski. I musimy to tak naprawdę same wymyślić i wynegocjować, bo nie mamy żadnych wzorców.

 

Mówisz o pokoleniu kobiet w Polsce, nie tylko kobiet w górach?

 

Tak – że po prostu nie mamy takich wzorców z domu. Nasze mamy pracowały na dwa etaty i się z tym godziły, bo „tak było”. A my w którymś momencie stwierdziłyśmy, że się na to nie godzimy. I jakby ten cały proces tworzenia na nowo tej umowy społecznej spadł na nas. Nie mamy przykładu, nie mamy wzorca, więc musimy to wynegocjować od nowa – na jakiś zasadach, które będą akceptowalne dla obu stron. I to się udaje z mniejszym lub większym skutkiem, różnie bywa. Natomiast wydaje mi się, że przynajmniej ludzie z mojego otoczenia, ci nasi partnerzy w naszym wieku, z naszego pokolenia są bardziej skłonni do renegocjowania tego układu społecznego. Pomimo tego, że też wzorców nie mają albo mają właśnie zupełnie inne. Więc

liczę na to, że moja córka będzie już żyła w świecie, który da jej więcej przykładów takiego bardziej równościowego traktowania ludzi, partnerskich obowiązków i przywilei.

 

Ja tutaj specjalnie nie chciałbym cytować wypowiedzi Janusza Majera z Lądku-Zdroju, tym bardziej, że przeprosił. Ale podejmę to, co ty wtedy powiedziałaś, że takie wypowiedzi dotykają nie tyle ciebie, i was – himalaistek, co połowy społeczeństwa. Czy masz wrażenie, że po tym skandalu jednak doszło do pewnej refleksji? Że warto było tak jak ty wstać i wyjść trzaskając drzwiami, by do niektórych facetów dotarło, że niektórymi słowami i nastawieniem robią krzywdę i są po prostu złym przykładem?

 

Ja mam wrażenie, że w ogóle klimat się zmienia. I wiesz, jasne, że są typy, do których nic nie dotrze. Są ludzie, którzy żyją w poprzednim wieku albo dwa wieki do tyłu, mają jakieś swoje poglądy, których młotkiem nie zmienisz. Natomiast patrząc na takie wzorce, nawet opowieści czy modele wychowawcze, to widzę, że one się zmieniają. Ja mam dużo więcej dostępnej literatury, którą mogę czytać mojej córce bez improwizacji na co drugim zdaniu. Nie jestem skazana na bajki tylko i wyłącznie o królewnach, ale mam do dyspozycji „role models”, które są dużo bardziej ciekawe. Ona nie będzie dorastała w przekonaniu, że urodziła się w „złej płci”, bo wszystko to, co ją kręci to robią chłopcy, a nie dziewczynki. Trochę tu cytuję własny przykład z wczesnej podstawówki: „Że coś jest chyba ze mną nie tak?…” – bo nie miałam przykładów. A w tej chwili

opowiada się o kobietach, które w historii czegoś dokonały, one zaczynają być widoczne. I ta zmiana jest istotna. Jest większe społeczne przyzwolenie na niegodzenie się na pewne publiczne komentarze, na pewne publiczne zachowania - to jest bardzo wyraźny postęp i mam nadzieję, że to będzie się rozwijać w tym kierunku.

Wydaje mi się też, że to jest proces, który jest nie do zatrzymania, bo właśnie to nasze pokolenie teraz, gdzieś będąc w wieku dojrzałym, narzuca też swoje potrzeby i swoją niezgodę na pewne rzeczy, które jeszcze nasze mamy akceptowały bo „tak wypada”, bo „tak zawsze było”, bo tak robiły ich mamy.

 

To może wróćmy do tego wątku, od którego zacząłem, czyli twoje podróże nie tylko w Himalaje, ale do wielu innych krajów, kontynentów, przede wszystkim kultur i różnych społeczności. Czy zdarzało ci się, że zauważyłaś coś jak właśnie wzorce, role, stosunki między różnymi częściami społeczeństwa, nie tylko kobiet i mężczyzn czy dzieci i rodziców, i pomyślałaś sobie „szkoda, że tego nie mamy w Polsce, w Europie”?

 

Ciężko mi chyba odpowiedzieć na to pytanie, gdyż mam takie głębokie przekonanie, że w Europie to docieranie się i takie dbanie o komfort wszystkich członków społeczności jest na bardzo wysokim poziomie – jeżeli porównamy to z innymi częściami świata. Mówiąc szerzej o kulturze europejskiej – jestem produktem swojej kultury. W związku z tym można to nazwać przyzwyczajeniem albo też indoktrynacją przez tą kulturę. Ten model europejski jest mi chyba najbliższy w funkcjonowaniu i ten model właśnie takiego gdzieś zakorzenionego czy współcześnie przynajmniej politycznie poprawnego szacunku dla inności i dla mniejszości, on jest taki w jakiś sposób unikatowy.

Natomiast jest wiele elementów innych kultur, które są godne do naśladowania, które gdzieś utraciliśmy. W wielu miejscach stosunek do przyrody czy do natury charakteryzuje się większym szacunkiem, przede wszystkim większym poczuciem, że stanowimy jedność. W Europie mam wrażenie, to się zaczyna dziać w związku z nadciągającą albo już dziejącą się katastrofą klimatyczną. Zwłaszcza młodsze pokolenie jest bardziej wyczulone w tej kwestii. W mojej opinii fajnie jest w ogóle funkcjonować w takim środowisku multikulturowym, gdzie możemy się od siebie nawzajem uczyć.

Czasami inni mają gdzieś tak różne podejście, które może być twórcze, rzeczy, które nam nie przychodzą do głowy, również obcowanie z innymi językami, gdyż język w dużym stopniu determinuje to, w jaki sposób myślimy, i kontakt z ludźmi, którzy się posługują innym językiem. Wydaje mi się, że taka właśnie

międzykulturowa społeczność jest bardziej kreatywna, bardziej twórcza, łatwiej może wypracowuje rozwiązania różnych problemów. Z tego względu właśnie, że są te różne podejścia, które można konfrontować.

W Azji podoba mi się na przykład to, że tam się ludzie nie boją kolorów, że kobiety wyglądają jak kolorowe ptaki. To był taki chyba pierwszy dla mnie szok, że człowiek wraca do Europy – i wszystko jest szare, bure, brązowe. Na przykład odkryciem dla mnie było coś, o czym matka mi zawsze powtarzała, że „Tak się nie robi, że się nie łączy pomarańczowego z różowym!”. Otóż można! I wygląda to nieźle. Wiesz, takie odkrycia wynikające z innego spojrzenia. To nie jest tak, że któraś z kultur ma monopol na prawdę i piękno.
Ale fajnie jest, jeżeli potrafimy siebie słuchać i też wyjść poza schemat myślowy, który gdzieś tam jest zdeterminowany przez nasze wychowanie, kulturę. No i właśnie ten język, którym się posługujemy.

 

Wróćmy znów Himalaje czy Karakorum, bo mówisz o wielokulturowości. Czy w obecnych czasach istnieje większy szacunek dla tych „lokalsów”? Wcześniej mówiło się o nich „szerpowie” nie podając nawet imienia i nazwiska, bo to „ci co tylko chodzą i noszą”. A nazwiskami byli bohaterzy z Europy. Czy to się zmieniło? Czy jest to bardziej partnerskie?

 

Znowu mogę mówić za siebie. Ja nie brałam nigdy udziału w komercyjnych wyprawach, w których są właśnie opłacani tragarze, którzy tam „dbają o klientów”. Więc ciężko mi jest się wypowiadać, jak to wygląda właśnie w takich dużych, komercyjnych agencjach, które zatrudniają i Pakistańczyków, i Nepalczyków. Natomiast mam wrażenie, że na pewno w jakimś stopniu tak, my na pewno znaliśmy imiona wszystkich naszych współpracowników. To już Artur Hajzer się też wypowiadał, że to są płatni partnerzy, tzw. „HAPS”, ci nasi współpracownicy z Pakistanu – tak, dla nich to jest praca, natomiast oni byli taką dłuższą pomocą logistyczną i tak też byli traktowani, wydaje mi się, że bardzo po partnersku. Oczywiście, tam jest też mocna hierarchia. Kimś innym są ci, którzy już mają dosyć dużą wiedzę wspinaczkową, nierzadko też bardzo duże własne osiągnięcia i pracują na tych wysokościach powyżej bazy. A kimś innym są ci tragarze, którzy transportują tak zwaną karawanę do bazy, bo to jest też duża liczba ludzi, często są bezimienni. Rzadko kiedy mamy też czas, żeby się gdzieś tam z nimi bliżej zaprzyjaźnić. I też możliwości – bo oni zwykle nie znają angielskiego, więc te możliwości komunikacji są ograniczone. Natomiast ja miałam takie zawsze wrażenie i w Pakistanie, i w Nepalu, że tam z kierownikami bazy czy kierownikami agencji, którzy też nierzadko z nami bywali, zwłaszcza z tymi pomocnikami czy partnerami, którzy byli z nami na tych dużych wysokościach, no to nawiązywaliśmy takie po prostu zwykłe przyjaźnie i też funkcjonowaliśmy z nimi w bazie przez dłuższy okres czasu. To są takie specyficzne warunki, w których często od twojego partnera, bez względu na to, czy to jest Nepalczyk, któremu za to płacisz, czy od partnera, który jest z tobą na wyprawie i przyjechał z Polski czy z innego kraju, często zależy twoje życie. Więc to jest taka specyficzna więź i też myślę, że wiąże się z tym duży szacunek. Zawsze są jakieś różnice kulturowe. Natomiast wydaje mi się też, że zwłaszcza Szerpowie jako grupa etniczna, czyli ci Nepalczycy z rejonu Solo Khumbu, też bardzo ciężko sobie zapracowali na to, żeby przestać być anonimową grupą. I w tej chwili chyba nie będzie to nadużyciem, jeśli powiem, że w Nepalu oni stanowią taką elitę – i społeczną, i ekonomiczną.

 

Jesteś znana z tego, że potrafisz realistycznie ocenić, kiedy nie iść dalej, tylko jednak zostać w bazie czy powiedzieć „ja nie idę”. Czy jesteś wyjątkiem na tle takiego polskiego stereotypu, gdzie Polak mówi „muszę na tę górę wejść – bo ona jest!” – i nie chodzi mi tylko o wspinaczkę wysokogórską. Czy w Polsce czasami trudno nam powiedzieć „Nie, teraz nie idę dalej. To wystarcza. To, co już osiągnąłem, też jest sukcesem.” Czy cały czas musimy przeć naprzód, czy do góry?

 

Bardzo ładne określenie moich licznych „wycofów”. Mogę ci powiedzieć o tym, jak to jest u mnie. Są ludzie, którzy oceniali mnie jako osobę brawurową, która robi rzeczy nierozsądne i pcha się gdzieś, gdzie inni by się nie pchali, bo tak też było. Mnie się wydaje, że ja mam taką wewnętrzną wolę – to znaczy, ja chcę zawsze przeżyć. To jest podstawowy cel każdej wycieczki, wyprawy i każdej przygody, żeby jednak z niej wrócić cało i zdrowo. Poza górami i poza tą konkretną, jedną górą, która jest na dany moment moim celem – mam życie, w którym nie wypełniają mnie tylko góry. Zawsze się w nim dużo działo i zawsze miałam do czego wracać. Ja tego nie potrafię w jakikolwiek racjonalny sposób wytłumaczyć. Jest moment, w którym faktycznie mam potężne parcie, wspinacze mówią „spręża”, żeby działać. Ale jest moment, w którym po prostu wiem, że to się nie uda i że to jest bez sensu. I może nie bez żalu, ale że po prostu czuję, że dalej nie. Że to jest moment, kiedy zawracam. I to… Wiesz, niektórzy powiedzą, że intuicja, w tym ja, to jest suma zgromadzonych doświadczeń, i ona podświadomie gdzieś się manifestuje.

Natomiast rzadko mi się zdarzało, żebym w trakcie jakiegoś działania czy w trakcie podjęcia decyzji, że „No dobra, to już jest ten moment, którym chcę się wycofać” – żebym miała jakąś wątpliwość, żeby musiała siąść i się nad tym zastanowić. Nie. W większości wypadków to było tak, że dopóki czuję, że to jeszcze ma sens i że to się jeszcze może skończyć dobrze, to mam właśnie takie parcie, żeby ten cel osiągnąć. No ale jest pewien moment, w którym – „nie!”. Wtedy naturalną dla mnie decyzją jest, że odpuszczam. Ale ta fantazja – chyba trzeba ją mieć, żeby robić takie trochę rzeczy, które, no umówmy się: wspinaczka na ośmiotysięczniki jest działalnością trochę bez sensu. Nie przynosi niczego ludzkości. W takim kontekście społeczno-ekonomicznym niczemu to nie służy. To służy zaspokojeniu mojej radości życia.

 

Dlatego pytałem też w kontekście naszego polskiego społeczeństwa, czy może jest za mało takich Agnieszek Bieleckich, które miałyby z jednej strony odwagę, żeby przeć do przodu, a z drugiej odwagę, żeby powiedzieć „Stop, wracam, wycofuję się.”?

 

To jest trudne pytanie, bo ja nie mogę odpowiedzieć za całe społeczeństwo, nie jestem socjologiem, żeby móc to oceniać. Wydaje mi się, że jest jakiś taki rys w społeczeństwie polskim, co obserwuje się po ilości akcji GOPRu w polskich górach, że jest jakaś taka ułańska fantazja, która powoduje, że ludzie porywają się z motyką na słońce, niektórzy. To też jest kwestia pewnie tego, że ja w górach najwyższych wylądowałam dosyć późno, będąc już całkiem dorosłą osobą, która miała na koncie pewną liczbę bardzo głupich i ryzykownych zachowań, ale zdążyła z tego wyrosnąć, zanim się zabiła.

Jest taki wiek, w którym człowiekowi się wydaje, że jest nieśmiertelny. A potem umierają jego przyjaciele, rodzice – i to przekonanie też umiera. I wtedy zdajemy sobie sprawę w pełni z tego, że jednak jesteśmy śmiertelni i to troszkę budzi w nas większą ostrożność i może łatwiejsze decyzje o zaniechaniu pewnych celów. Ja myślę o sobie, że jestem osobą ostrożną, ale są tacy, którzy w ogóle tak o mnie nie pomyślą. To jest kwestia takiej wewnętrznej strefy komfortu. Więc ja się poza tę moją strefę komfortu staram nie wychylać. Aczkolwiek każdy tę strefę ma inną. Alex Honnold nie wychodzi poza swoją strefę komfortu i zapewnia, że jest w niej stu procentach w momencie, kiedy solo bez asekuracji się wspina w Yosemite na wielkie ściany. Jeżeli jesteś osobą rozsądną, a nie właśnie „hura, lecimy i jakoś to będzie!”, to poruszasz się w tej strefie komfortu, którą każdy definiuje po swojemu. Natomiast faktycznie są ludzie, którzy albo nie potrafią jej porządnie zdefiniować, albo w ogóle się nad tym nie zastanawiają. Efekty są różne. Bo wiadomo, wypadki się zdarzają i w mieście, na ulicy, w samochodzie i w górach. Ale są sytuacje, które wynikają z błędów popełnionych przez ludzi.

 

Dzięki serdeczne za rozmowę i życzę jak najpiękniejszej i jak najdłuższej śmiertelności.

 

Dzięki.

 

———
Agnieszka Bielecka – himalaistka, podróżniczka, pilot wycieczek, autorka artykułów podróżniczych. W 2012 roku uczestniczyła w polskiej wyprawie na Gasherbrum I, która zakończyła się pierwszym w historii zimowym wejściem. Uczestniczyła w wyprawie unifikacyjnej PHZ na Dhaulagiri w 2013 gdzie jako jedyna z wyprawy osiągnęła wysokość ponad 8100m. W 2014 roku zdobyła Broad Peak. Obecnie prowadzi dom turystyczny w Marianówce pod Masywem Śnieżnika w Kotlinie Kłodzkiej.