Trzy historie z TW w tle
Janusz Kotarski
Te historie są prawdziwe. Znam też ich zakończenie. Ale go nie ujawnię. Imiona są zmienione. Miejsca i daty też. Niektórzy z bohaterów tych opowieści jeszcze żyją. Inni odeszli. Są lub byli moimi przyjaciółmi. Mają dzieci i wnuki. Wszyscy mieli też swoją odrobinę wolności. Dziś ją tracą.
Niektórzy z nich mówią mi: Zapewne gdzieś w IPN jest moja teczka z napisem „Tajny współpracownik”. Mówią o tym z lękiem. Boją się o swoją człowieczą godność. O pamięć, która po nich pozostanie. Boją się wziąć do ręki gazetę. Otworzyć telewizor, aby nie usłyszeć od wiceministra sprawiedliwości, że krzywdzili bliźnich. Bo taka jest dziś miara sprawiedliwości, odmierzana przez Prawo i Sprawiedliwość. Toporem, bez procesu. Bez dania możliwości „winnym” powiedzenia swojej prawdy. Są różni. Jedno ich łączy – są z pokolenia Lecha Wałęsy.
Historia pierwsza
Książeczkę mieszkaniową rodzice założyli mi po maturze w 1965 r. Piotra poznałam po drugim roku studiów. Na obozie ZSP. On studiował fizykę, ja historię. W marcu 1968 r. jego złapali. Wywieźli do lasu i zrobili ścieżkę zdrowia. Leżał potem dwa tygodnie u mojego ojca w szpitalu. Odbite nerki, wstrząśnienie mózgu. Mnie się udało. Dostałam kijem, zemdlałam, upadłam. Odzyskałam przytomność w laboratorium. Nie wyrzucili nas ze studiów. Piotra wybronił dziekan. Chciał go zatrzymać na uczelni. Ja nie figurowałam na listach. Dwa lata później skończyliśmy studia. Pobraliśmy się.
Pełnomocnik do spraw zatrudnienia postawił sprawę jasno:
– Dla Pani mam coś w Warszawie. Dla pana niestety nie. Rozumie pan dlaczego. Przykro mi. Po prostu nie mogę. Takie polecenie mam.
– Jesteśmy małżeństwem – usiłowałam protestować, mieszkamy w Warszawie. U moich rodziców. Mamy od roku pełen wkład na mieszkanie.
– Jedyne, co mogę zrobić, to wysłać was gdzieś razem.
Liceum w P. mieściło się w starym, poniemieckim budynku. W klasach były jeszcze piece. W naszej klitce też. Ubikacja i łazienka na szkolnym korytarzu. Obiady w stołówce.
Pod koniec 1972 roku dostaliśmy tzw. lokalizację. Pojechaliśmy do Warszawy. Zobaczyliśmy tylko żelbetonowy szkielet. W dziesięć miesięcy później urodziłam bliźniaki. Zaczął się koszmar. Wrzask na korytarzu w czasie przerw, budził moje dzieci co 45 minut. Pieluch nie było gdzie powiesić. Szkoła nie zgodziła się na gaz z butli, trzeba było gotować na maszynce elektrycznej.
Piotr jeździł do spółdzielni mieszkaniowej co dwa tygodnie. Minęły trzy lata, studia już odpracowaliśmy. Wreszcie przyszło zawiadomienie, że możemy wybrać lokal.
Chodziliśmy po trzech pokojach jak po raju. Były już okna i drzwi. Kończyło się kładzenie PCV na podłodze. Montowano windę.
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy się zjawił. Wysoki, szczupły, uśmiechnięty, z aktówką w ręku.
– Kiedy oddacie ten blok? – zapytał Piotr.
– Myślę, że za pięć miesięcy. Może pół roku, może więcej. Robią klatka po klatce. Materiałów brakuje, rozumiecie państwo.
Musiał zobaczyć nasze twarze. Wyczekał. Potem się ożywił. Wyciągnął rękę w kierunku okna, pokazał sąsiedni blok.
– Tam zwolniło się takie samo mieszkanie – zniżył głos do szeptu. – Wybrali Zachód, sami rozumiecie. Chodźcie, pokażę wam.
Mieszkanie było identyczne Tylko miało klepkę na podłodze. W dużym pokoju stała meblościanka. W małym siedział w kącie wielki, pluszowy miś.
– Jeszcze nie sprzątnięte.
– Nie szkodzi, sprzątniemy – wyrwało mi się.
Spoważniał.
– Ma pan już pracę? – zapytał Piotra.
– Myślę, że wrócę na uczelnię. Mam otworzony przewód doktorski, ale jakby zawieszony.
– No właśnie – powiedział. – Słyszałem, że jest pan bardzo uzdolniony.
– Skąd pan słyszał?
– My wszystko słyszymy. Pan też powinien posłuchać, jeśli pan chce tu zostać. A warto, bo z tamtym blokiem, sam pan rozumie, może być różnie. Przydziału państwo w ręku jeszcze nie macie, prawda?
Historia druga
Tego lipcowego dnia 1967 roku zobaczyłem ją po raz pierwszy. Jej oczy, spod zmrużonych powiek, przebiegały szybko listę nazwisk na tablicy za barokową bramą uniwersytetu. Uśmiechnęła się i wyrzuciła w górę obie dłonie. Podskoczyła. Loki czarnych włosów pofrunęły do góry, odsłaniając smukłą szyję i spłynęły wolno jak czasza spadochronu. Poprawiła kosmyk, który spadł jej na czoło i rzęsy.
Nagle mnie olśniło.
– Cześć, dostałaś się – raczej stwierdziłem, niż zapytałem.
– Tak – odpowiedziała zaskoczona.
– Na filologię klasyczną?
– Nie, na anglistykę. Skąd się znamy?
– Nie znamy się, ale powinnaś studiować filologię klasyczną.
– Dlaczego?
– A co może studiować Nefretete?
– Może archeologię śródziemnomorską. A ty? – zapytała
– Dziennikarkę.
– Widzisz, a powinieneś studiować polonistykę, poeto. – Uśmiechnęła się. W jej głosie nie było sarkazmu, ani ironii. Skąd ona to wie, pomyślałem…
* * *
Wtedy, owego majowego popołudnia miałem ją zabrać z akademika na pierwszy rodzinny obiad.
– Pan do kogo, legitymacja – zza szyby portierni świdrowały mnie przenikliwe oczka osadzone w nalanej twarzy. Wyciągnął dowód.
– Co to? Już się nie studiuje? Manifestować się zachciało.
Wszystko wiedzą, wszędzie są, pomyślałem.
– Do kogo, pytam? – portier podniósł głos.
– Do Sary Rosner, pokój 123.
– Nie ma.
– Jak to nie ma, jestem umówiony.
– Wymeldowana.
Odwróciłem się i powlokłem do wyjścia.
– Jasiu! Jasiu! – głos Anki zadudnił w tunelu klatki schodowej. Zbiegała, zapinając w pośpiechu bluzkę.
– To dla ciebie – podała złożoną na czworo kartkę. – Przeczytałam, wybacz, nie był zaadresowany. Tak mi przykro. Trzymaj się. Przyjdź na dworzec. Wszyscy tam będziemy. Niech ich szlag trafi, skurwiele.
„Nie mogę Ojca zostawić. Ma tylko mnie. Szykanują go partyjniacy w instytucie. Sponiewierali. Nagonka. Jest załamany. Nie chce wyjeżdżać, a chyba nie ma wyboru. Nie przyjeżdżaj do Radomia. Nie dzwoń. Proszę. To byłoby dla mnie za trudne. Pociąg odchodzi z Gdańskiego w niedzielę 2 czerwca o 11.20. Chciałabym Cię pocałować. Sara”.
Nie mogłem uwierzyć. Ojciec Sary był w AK na Wileńszczyźnie. Cudem przetrwali.
Wlokłem się Krakowskim. Nawet nie poczułem jak ktoś mnie klepnął w ramię.
Byliśmy na jednym roku, ale nie znałem go zbyt dobrze.
– Cześć, coś ty taki zmarnowany?
– Sara wyjeżdża…
– Chce czy musi? – zapytał.
– Chyba musi. Ojca jej z instytutu wywalają.
– Albo wywalają, albo nie wywalają. To się jeszcze okaże. Chodź na piwo.
Weszliśmy do Staropolskiej. Przy stoliku siedział jakiś facet. Tak koło czterdziestki. Przedstawił się od razu. Odwróciłem się i wyszedłem. Mariusz dogonił mnie na ulicy.
– Sp…..laj! – wrzasnąłem.
– Ty wiesz, że Sara jest w ciąży?
Mariusz nie wrócił już na uczelnię. Podobno skończył studia w Moskwie.
Historia trzecia
To miał być zwyczajny dzień. Szykowałem się do pracy. Bożena była na nocnym dyżurze. Pracowała przy Emilii Plater w klinice rządowej. Pobraliśmy się trzy lata wcześniej. Mieszkaliśmy u jej rodziców w domku, w Aninie. Basia miała dwa latka.
Zadzwonił dzwonek. Przed furtką stał jakiś mężczyzna.
– Ja do pana inżyniera B.
– To ja, o co chodzi?
– Panią doktor aresztowali – szepnął. – Mogę wejść?
Weszliśmy do domu. To jakaś prowokacja, pomyślałem.
– Skąd pan wiedział, gdzie mieszkam?
– Jestem kierowcą dyrektora kliniki. Czasem panią doktor podwoziłem.
Opowiedział, że w nocy, w izolatce, umarł we śnie jakiś wysoki partyjniak. Zabrali Bożenę i dwie pielęgniarki.
– Dyrektor prosi, aby pan na razie nie przyjeżdżał. Sam się boi, że go za chwilę zamkną. Na mnie już czas. Do widzenia. Niech pan się trzyma, inżynierze.
Nie wiem, ile czasu upłynęło. Z odrętwienia wyrwał mnie kolejny dzwonek. Przed furtką stał milicjant w mundurze i jakiś facet w cywilu.
– Mamy nakaz rewizji – powiedział ten w płaszczu.
Zamarłem. W piwnicy miałem jeszcze schowane jakieś ulotki z marca 1968 r. Na półce kilka książek paryskiej „Kultury”, powielonych w Bibliotece Narodowej przez moją teściową. W biurku 300 dolarów na czarną godzinę. W barku stały gęsto „koniaki wdzięczności”.
Wpuściłem ich. Mundurowy został na dworze.
– Wiemy, co pan tu ma. Pana teściowa nie jest dobrą konspiratorką. Pewnie coś jeszcze by się znalazło. Podczas dyżuru pana żony zmarł nagle, we śnie, towarzysz J. W szpitalu. Rozumie pan – w rządowym szpitalu! A pana żona też sobie spała. Tak po prostu – spała. Została zatrzymana. Ale możemy o tym zapomnieć, albo możemy pamiętać. To zależy od pana. Nastroje, które panują w pana instytucie bardzo nas interesują…
Bożenka wróciła następnego dnia.
Wiesz, kto nas uratował? Pan Włodzio. Kierowca dyrektora. Myślę, że ubek. Zadzwonił do nich anonimowo i powiedział, że jak nas nie wypuszczą, zawiadomi zachodnie ambasady i korespondentów. Powie, że J. zamordowano w szpitalu, na polecenie towarzyszy. Lekarka i pielęgniarki zostały aresztowane. Poda nasze nazwiska i adresy.