Droga do wolności – rozmowa z Janem Cywińskim i Rafałem Zakrzewskim - KOD Komitet Obrony Demokracji
Komitet Obrony Demokracji, KOD
Komitet Obrony Demokracji, KOD
10995
post-template-default,single,single-post,postid-10995,single-format-standard,eltd-cpt-2.4,ajax_fade,page_not_loaded,,moose-ver-3.6, vertical_menu_with_scroll,smooth_scroll,fade_push_text_right,transparent_content,grid_1300,blog_installed,wpb-js-composer js-comp-ver-7.1,vc_responsive
 

Droga do wolności – rozmowa z Janem Cywińskim i Rafałem Zakrzewskim

Grażyna Olewniczak

„Musisz wyruszyć wcześnie rano. Najlepiej z placu Zawiszy – stąd Grójecką, Aleją Krakowską i szosą E-7 prowadzi droga z Warszawy do Radomia. Najbezpieczniej dojedziesz PKS-em. Wysiądziesz w Jedlińsku, 10 km przed Radomiem, wsiądziesz w lokalny autobus, jak mieszkańcy podradomskich wiosek i miasteczek, i wylądujesz wraz z nimi w samym środku miasta.
Pociągiem może być gorzej. Na radomskim dworcu esbecy tylko czekają na takich jak ty – młody człowiek przyjeżdżający z Warszawy, na pewno »student« (nie czytaj w drodze żadnych książek, nie rzucaj się w oczy). Wiedzą już, że jacyś podejrzani inteligenci starają się dotrzeć do radomskich robotników.
Wpadniesz. Że ciebie zamkną, trudno, wiedziałeś, czym ryzykujesz – ale mogą zabrać pieniądze, które wieziesz ludziom w Radomiu. Nie dowiesz się, czy rodziny zwolnionych z pracy i więzionych mają z czego żyć (zwykle nie mają). Nie umówisz żon czy matek aresztowanych z adwokatem w Warszawie (w Radomiu o odważnego adwokata trudno). Nie wysłuchasz ich relacji o tym, jak po protestach 25 czerwca traktowało ich ZOMO, milicja. A masz je spisać, żeby trafiły do komunikatów KOR-u, Wolnej Europy, zachodnich mediów. Niech idzie w świat, że w Radomiu bili, zamykali, wyrzucali”.
(Do Jana Cywińskiego): To fragment z dodatku do „Gazety Wyborczej”, jednego z całej serii opublikowanych przez „GW” we wrześniu 2006 roku z okazji 30. rocznicy powstania KOR-u. Fragment pana wspomnień.
Wbij sobie do głowy: musisz bezpiecznie dojechać i wrócić – dopowiadają jednocześnie i Jan, i siedzący obok niego Rafał Zakrzewski. Obaj byli współpracownikami KOR-u i obaj jeździli do Radomia w ramach akcji pomocy robotnikom represjonowanym po 25 czerwca 1976 roku.
Jak trafiliście do „pomocy radomskiej”?
J.C.: W naszym przypadku droga jest podobna, a można ją, w ślad za tytułem książki Adama Michnika, streścić hasłem „Kościół – lewica – dialog”. Chodzi o Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie, do którego należałem, a Rafał też w nim bywał, i kontakty, które nasi starsi KIK-owscy koledzy i koleżanki, tacy jak Teresa Bogucka czy Krzysztof Śliwiński, nawiązali z tzw. komandosami marcowymi: Adamem Michnikiem, Sewerynem Blumsztajnem czy Janem Lityńskim. To były we wczesnych latach 70. czasy słabej jeszcze opozycji: wspólne wyjazdy w góry, dyskusje w plenerze i w warszawskich mieszkaniach. Ale kiedy pod koniec 1975 roku zaczęła się akcja podpisywania listów protestacyjnych w sprawie planowanych przez władze zmian w konstytucji – zalążek opozycji demokratycznej – ludzie z KIK-u też w tym uczestniczyli.
R.Z.: Ja trochę inaczej zaczynałem. Znałem wcześniej Teresę Bogucką i Adama Michnika. Uczestniczyłem w seminariach historycznych dla młodych ludzi, licealistów, które odbywały się w prywatnych mieszkaniach, m.in. u Marii i Jana Józefa Lipskich. I w związku z tym miałem już kontakty z tym środowiskiem z innej trochę strony niż KIK, a jednocześnie, nie będąc jeszcze członkiem KIK-u, znałem tam wiele osób. Chodziliśmy na spotkania do KIK-owskiej studenckiej Sekcji Kultury w warszawskim kościele św. Jacka na Freta, prowadził ją wtedy dominikanin o. Jacek Salij, i właśnie tam hasło „Kościół – lewica – dialog” się materializowało. Przychodzili komandosi i tworzyły się kręgi wspólnych znajomych.
Do tego jeszcze Wiesiek Celiński i Wojtek Arkuszewski ze środowiska miesięcznika „Więź” organizowali seminaria poświęcone historii najnowszej. To było takie dokształcanie się, czytanie starej prasy. I kiedy nastało to, co nastało – radomsko-ursuski Czerwiec – te wszystkie kontakty zostały uruchomione w innym już celu. Spotkałem się, zaraz po 25 czerwca 1976 roku, z Henrykiem Wujcem i Zbyszkiem Romaszewskim, którzy już myśleli, co robić w związku z represjami wobec robotników.
J.C.: Jako studenci czy młodzi pracownicy naukowi szukający form antysystemowej aktywności, poza strukturami oficjalnymi, spotykaliśmy się już wiosną tego samego roku. Chodziło o to, jak zareagować na represje wobec dwóch studentów: Stanisław Kruszyński z KUL-u został aresztowany za poglądy na temat wojny polsko-bolszewickiej zawarte w jego prywatnych listach; drugi, student Pomorskiej Akademii Medycznej Jacek Smykał, został wyrzucony z uczelni za to, co mówił na zajęciach z nauk politycznych.
R.Z.: Listy w ich obronie to były pierwsze opozycyjne akcje studenckie w tym roku. Udało się zebrać pod nimi, głównie na UW, ponad 600 podpisów – dużo, bo za podpis pod takim listem można było mieć nieprzyjemności na uczelni, i nie tylko.
Atmosfera w tym 1976 roku była napięta, bo już na wiosnę władza, wiedząc, że będzie wprowadzać podwyżki cen, i wyczuwając to, co się dzieje, przygotowała Operację Lato 1976 – potencjalną odpowiedź na protesty, z którymi się liczyła.
J.C.: Myśmy wtedy o tym oczywiście nie wiedzieli.
R.Z.: Ursusem, innym ważnym obok Radomia miejscem protestów, zajmowała się „Czarna Jedynka”, czyli członkowie i instruktorzy drużyny harcerskiej działającej przy warszawskim VI L.O. im. Tadeusza Reytana: Wojtek Onyszkiewicz, Darek Kupiecki czy Ludwik Dorn, a Radomiem bardziej Zbyszek Romaszewski, Krystyna Starczewska, Grześ Boguta, Mirek Chojecki czy Konrad Bieliński.
To była taka prawdziwa konspiracja, wynika to nawet z cytowanego wspomnienia pierwszego z panów zamieszczonego w „Wyborczej”. Jak to wyglądało w praktyce?
R.Z.: No tak, to była konspiracja, ale tak musiało być. Po powstaniu KOR-u (23 września 1976) wszyscy spodziewali się, że władze, SB ostro na to zareagują, że to wszystko będzie śledzone, inwigilowane, by na wstępie zatrzymać falę pomocy, która szła dla robotników. Zmieniało się ciągle lokale, w których się spotykaliśmy, odbieraliśmy pieniądze na pomoc dla konkretnych rodzin i prasę drugoobiegową. W różny sposób zabezpieczane były adresy. Zmieniali się tzw. drużynowi i miejsca składania meldunków po przyjeździe. Były też różne metody podróżowania do Radomia.
J.C.: To jeszcze nawet wtedy nie była prasa, tylko głównie komunikaty KOR-u – jawnej grupy firmującej akcję pomocy czy akcję informacyjną, liczącej na początku czternaście nazwisk. (Upływ czasu, wiek, śmierć najstarszych osób z tej grupy sprawił, że spośród członków założycieli Komitetu Obrony Robotników ci, którzy żyją do dziś, to Piotr Naimski i Antoni Macierewicz…). To była „góra”. Oni mieli kontakty z dziennikarzami zagranicznymi.
No i były akcje konspiracyjne. Kiedy ja się zgłosiłem do akcji radomskiej, wiedziałem, że się mam stawić w jakimś mieszkaniu, chyba u Romaszewskich na Ochocie, i tam dostanę informacje o adresach konkretnych radomskich rodzin. I że mam zawieźć im pieniądze, spisać relacje z pobytu represjonowanych w więzieniu lub o tym, jak traktowała ich po aresztowaniu milicja, ZOMO czy służba więzienna.
R.Z.: Mieliśmy adresy, ale nie wszyscy ludzie byli chętni i otwarci na pomoc. Niektórzy zamykali drzwi. Bali się. To było miasto spałowane i całkowicie przerażone.
J.C.: Niektórzy mówili, że nic im od nas nie potrzeba, że już mają adwokatów, innych niż ci od początku współpracujący z KOR-em: Jan Olszewski, Andrzej Grabiński, Stanisław Szczuka, Witold Lis-Olszewski i Władysław Siła-Nowicki, później dołączył jeszcze Jacek Taylor. Nie chcieli tych adwokatów, bo nie chcieli, by kojarzono ich politycznie.
Jak jeździliście?
J.C.: Ja prawie zawsze tak samo. Plac Zawiszy, Grójecka. Autobus, PKS. Nie dojeżdżałem do Radomia, tylko wysiadałem na przedostatniej stacji przed miastem i wtapiałem się w tłum ludzi dojeżdżających do niego. Oczywiście tajniacy wypatrywali takich obcych i podejrzanych jak ja, ale ja wyglądałem jak licealista, za młody na „politykę”. Miałem lat dwadzieścia, a wyglądałem na siedemnaście i nikt się mnie nie czepiał.
R.Z.: Jeżdżono też „stopem”. Ja jeździłem pociągiem, ale to było dosyć niebezpieczne, bo trzeba było wsiąść i wysiąść na dworcu, obstawionym zwykle przez esbeków. Pomagał mi często ojciec Hanki Stępniewskiej, koleżanki z KIK-u, bardzo wspierał to, co robiliśmy, dowoził nas do Radomia i tam czekał. Tracił z nami dzień, a myśmy biegali po tych swoich adresach i załatwialiśmy radomskie sprawy. Choć z rodzicami różnie bywało, niektórzy się bali zaangażowania swych dzieci w „politykę”.
J.C.: Trzeba było czasem działać w konspiracji przed rodzicami. Choć nie jest to akurat ani Rafała, ani mój przypadek.
R.Z.: Zazwyczaj jechały do Radomia razem trzy osoby.
J.C.: I zazwyczaj podczas takiego jednego wypadu odwiedzaliśmy trzy, cztery rodziny.
Jakie to były rodziny?
R.Z.: Bardzo różne. Od nędzy zupełnej, można powiedzieć socjalnej. Od ludzi mieszkających przy głównej ulicy, ale w zrujnowanych mieszkaniach, po mieszkańców osiedli mieszkaniowych, typowych PRL-owskich. Jedni przyjmowali pomoc chętnie i mówili otwarcie o tym, co przeszli. Inni się trochę bali i trzeba było to przełamywać. Były osoby, które już powychodziły na wolność, po pierwszych aresztach, i opowiadały nam, co się w tych więzieniach działo.
To wszystko było spisywane.
J.C.: Niektóre z tych opowieści silnie zapamiętałem, zresztą w publikowanych potem dokumentach KOR-owskich są także, obok wielu innych, spisywane przeze mnie relacje. Staraliśmy się, by takie relacje były sygnowane nazwiskami ich autorów, by nie były anonimowe. Namawialiśmy ludzi, żeby pisali do Prokuratora Generalnego skargi na zachowanie milicji, ZOMO po 25 czerwca. To było bardzo ważne jako świadectwo tego, co się wydarzyło. Często SB namawiało potem te osoby, żeby wycofały wysłane już skargi. Bo jednak było tak, że kiedy wyjeżdżaliśmy, ci ludzie często zostawali sami.
(Do Jana Cywińskiego) W tym samym, już cytowanym przeze mnie tekście, wspominał pan: „Spisywałem słowa radomskiego robotnika Ferdynanda Ufniarza: »Na komendzie miejskiej MO wprowadzili mnie do pokoju i tam zaczęli bić tak, że straciłem przytomność. Ocknąłem się w innym pokoju. Miałem złamany nos. (…) Na świetlicy jakiś kapral zaczął mnie bić i kopać. Najpierw przewróciłem się, a potem znowu straciłem przytomność. Obudziłem się bez zębów«. To fragment skargi skierowanej do Prokuratury Generalnej PRL w lutym 1977 roku, jednej z dziesiątek podobnych. Namawialiśmy wszystkich bitych przez milicję, żeby takie skargi składali. Oni opowiadali, a my notowaliśmy i redagowaliśmy ich relacje. Przepisane na maszynie teksty wracały do autorów, którzy je podpisywali i wysyłali. Od jesieni 1976 do wiosny 1977 roku takich skarg złożyli ponad sto”.
R.Z.: A dzielnicowi chodzili potem do nich i wywierali presję. Te osoby były pod stałą kuratelą, były ciągle wzywane na przesłuchania, grożono im ponownym aresztowaniem. I właśnie w związku z tym przestałem w pewnym momencie jeździć do Radomia, bo wydawało się, że jedna z tych osób doniosła na mnie. Po czasie okazało się, że rzeczywiście tak było. To był jeden z liderów lokalnej grupy współpracującej z KOR-em. Wychodząc od niego, wiedziałem, że mam „ogon”. Nie poszedłem już wtedy pod inne adresy. No cóż, wyglądałem podejrzanie. Miałem brodę, jakąś czerwoną czapkę i byłem charakterystyczny.
Kluczyłem wtedy ulicami miasta i cały czas widziałem za sobą śledzących mnie ubeków. Karteczkę z adresami zniszczyłem od razu, ale miałem paczkę z „bibułą” i było mi trochę szkoda tego wyrzucać. Wszedłem do kościoła, ubek wszedł za mną, ale udało mi się ukryć tę paczkę za kaloryferem. Kiedy wsiedli za mną do autobusu jadącego do Warszawy, byłem przekonany, że mnie „zgarną”, ale kiedy autobus dojechał do rogatek miasta – wysiedli. I taki był koniec moich wyjazdów do Radomia.
J.C.: Ja miałem ten wspomniany młody wygląd, „usypiający” czujność esbeków. A może – trochę więcej szczęścia. Bez żadnych wpadek jeździłem do Radomia do lata 1977 roku.
R.Z.: Miejscowych ludzi rzeczywiście „przyciskano”, ale potrafili wtedy przyjechać do Warszawy i powiedzieć, że donieśli. Takie honorowe zachowanie. Bo to byli bardzo różni ludzie. A nasza akcja była trochę akcją pomocy społecznej.
J.C.: Była także tym. Ale chyba najważniejszą rzeczą było, obok pomocy materialnej, by tych ludzi, którzy dostawali często bardzo wysokie wyroki, wyciągnąć z więzienia – co w końcu nastąpiło, kiedy z okazji święta 22 lipca (1977) władze ogłosiły amnestię i wypuściły z więzienia ostatnich robotników aresztowanych po wydarzeniach Czerwca ’76. Gdyby nie KOR-owska akcja pomocy, ta u podstaw, materialna, ale obok tego naciski na władze, petycje, nagłaśnianie sprawy przez zachodnie media i Wolną Europę, pewnie długo by jeszcze w tym więzieniu siedzieli.
Czy mieliście świadomość, że w czerwcu 1976 roku w Radomiu właściwie całe miasto ruszyło?
J.C.: Nie.
R.Z.: Wiedzieliśmy, że manifestacje 25 czerwca, wraz z podpaleniem wojewódzkiego komitetu partii, były ostre. Ale represje jeszcze bardziej.