To nie jest kraj dla meteopatów
Doman Domański
Meteopatia. Kiedyś nie wiedziałem, co to pojęcie oznacza. Ba! Nie miałem pojęcia, o takiego pojęcia istnieniu. Teraz halny w Tatrach, albo co gorsza na Żoliborzu, przewiduję na dwa dni na przód. Zanim tam zaduje, ja w Radomiu już to odczuwam. Łupie w kościach, bolą mięśnie, pęka głowa. Staję się – ja! z natury człowiek spokojny i optymista! – agresywnym pesymistą, tzn. lepiej do mnie nie podchodzić, lepiej ze mną nie zadzierać, nie drażnić. I – uprzedzam – najlepiej omijać mnie wtedy szerokim łukiem.
W pogodzie lubię pewność, stabilność, przewidywalność. Obojętne, ciepło czy zimno, wiatr, deszcz czy słońce i flauta. Wysokie czy niskie ciśnienie. Byle bez gwałtownych zjawisk, nagłych zmian i zwrotów akcji. Pewność, stabilność, przewidywalność.
A tu tak się porobiło, że ani pewności, ani stabilności, ani przewidywalności nie ma. Taki mamy teraz klimat, bo poprzedni nam nie pasował. Długo nie wierzyłem, że to ludzie odpowiadają za te anomalie pogodowe, topnienie lodów, susze i gwałtowne burze, a okazuje się, że może je wywołać jeden człowiek! Wziął się za majstrowanie przy pogodzie i sieje wiatr! Wiatr „dobrych zmian”.
Oto pewnego dnia akurat przy goleniu śpiewałem:
Kołysał nas zachodni wiatr,
Brzeg gdzieś za rufą został.
I nagle ktoś jak papier zbladł:
Sztorm idzie, panie bosman! [1]
Nagle coś pisdnęło, a ja się wystraszyłem, że to może przez to moje śpiewanie, że może fałszuję. Wyszedłem przed dom z pianą na brodzie. Wiatr wiał akurat na Wschód, w stronę Białorusi i dalej, dalej, dalej… Patrzę w górę, a tam potężny Cumulonimbus stratus o dziwnym, acz znajomym dobrze kształcie, przypominającym twarz Prezesa Polski, albo wielką D.
Nagle zatrzęsła się ziemia. Wracam szybko do domu i włączam telewizor. Słyszę, że epicentrum wstrząsu było w Alei Szucha. I to tak zatrzęsło, że aż fundament Trybunału Konstytucyjnego wziął i pękł. Dach jeszcze się trzyma, mury stoją, ale szyby z okien zaczynają wypadać. Nie wiadomo jeszcze, kto wypadnie przez okno, a kto do środka wleci przypadkiem, niesiony owym wiatrem od strony Wiejskiej.
Wróciłem się golić, ale ciepłej wody w kranie już nie było…
Wyraźnie poddenerwowany zanuciłem:
A bosman tylko zapiął płaszcz
I zaklął: – Ech, do czorta!
Nie daję łajbie żadnych szans!
Dziesięć w skali Beauforta! [2]
W kolejnych dniach było tylko gorzej. Wiało i grzmiało. Nadwerężony gmach Trybunału trzeszczał w szwach coraz bardziej. Zjawisko to, absolutnie w klimacie typowo europejskim nieznane za wyjątkiem Budapesztu, ściągnęło w okolice tysiące zaniepokojonych obywateli, cierpiących najwyraźniej tak jak ja na meteopatię. I już się zawiązali spontanicznie komitet Klimat Obronimy Dobry i podpierali gmach jak tylko mogli.
Byłem i ja. Głowa nieznośnie bolała, ale gardło jeszcze bardziej, bo w niebogłosy się darłem: Do-bry kli-mat! O-bro-ni-my! Do-bry kli-mat! O-bro-nimy! Jakiś nieznany mi facet o dobrym sercu podszedł do mnie i dał mi opornik, bym wpiął sobie w klapę. – To pomaga! – powiedział. Faktycznie, poczułem się znacznie lepiej i pewniej.
To był jednak zaledwie początek gwałtownych zmian klimatycznych o wciąż nieznanych i trudnych do oszacowania konsekwencjach. Od tej pory ich dynamika znacznie jeszcze wzrosła. Nie było żadnych szans na to, by organizm w jakimś stopniu się przystosował. Bo oto noc zmieniała się w dzień, a w dzień było coraz ciemniej i ciemniej. Nocą bowiem za majstrowanie przy pogodzie brali się ci z Wiejskiej. Temperatura tak wzrosła, że grilla sobie urządzali i smażyli opozycję, wolno ją obracając i podlewając jakimś cuchnącym sosem. Czuć było zapach siarki, co niektórzy z manipulantów interpretowali jako swąd szatana, ale krucyfiks wisiał przecież na ścianie, więc widocznie inni szatani byli tam czynni.
A co nocą uregulowali, to w dzień bardziej wiało, grzmiało, lało, a ciemności jeszcze się wzmagały. Izobary brały się za bary z izotermami i wykręcały w przedziwne znaki.
Na nic protesty i ostrzeżenia, na nic mowy ekspertów i profesorów znających się na rzeczy. I tych z kraju, i tych z zagranicy. Majstrowie od pogody na wszystko mieli jedną i tę samą śpiewkę: To my mamy mandat do ustawiania pogody! I nic nas nie przekona, że lepszy wyż, niż niż. Czy może na odwrót: lepszy niż, niż wyż. Z tego wszystkiego już nie pamiętam, bo spodziewając się najgorszego, zacząłem kopać schron. Taki jak na filmach z Ameryki, gdzie tajfuny zdmuchują w mgnieniu oka te ich spokojne na co dzień osiedla.
Tak, popatrzyłem na swój dom i ogród. Jak tu spokojnie było, jak fajnie się żyło! A teraz? Eh, szkoda gadać. Zniosłem do schronu konserwy saperskie, latarkę i starą maszynę do pisania Łucznik, bo tej podobno nie da się inwigilować. Z żoną zaczęliśmy rozmawiać na migi, ale jak sobie uświadomiliśmy, że przecież zasłon w oknach nie mamy, a na drzewach wokół domu liści nie ma, to komunikacja ustała. W razie konieczności rysujemy sobie jakieś znaki w kociej kuwecie i zaraz zacieramy.
Sąsiad, na ogół człowiek spokojny, bogobojny i życzliwy, zaczął patrzeć na mnie z ukosa. Już od paru dni nie odpowiadał na dzień dobry, wydawało mi się, że nawet spluwał, gdy przechodziłem ulicą a on stał z miejscowym proboszczem. Raz nawet jak zrobiłem sobie przerwę w budowie schronu i się nieco oddaliłem, to z ukrycia widziałem, jak mi pluskwy do środka podrzucał. Uwierzycie?! Sąsiad – sąsiadowi! Polak – Polakowi wilkiem! (Tu przepraszam wszystkie wilki, bo ich się w tym klimacie boję najmniej!)
Tymczasem temperatura, mimo zimy, rosła nieustannie. Przewietrzona telewizja pokazywała topniejące lody na Grenlandii i w Arktyce, do czego już wcześniej był czas przywyknąć. Ale nie pokazywała topniejącego WIG-u. W kilka miesięcy raptem wyparowało z giełdy parę miliardów złotych i nikt nie wie gdzie się one skroplą, kiedy i komu spadną. Podobno tym, co mają drugie dziecko, ale jeszcze nie wiadomo. Bo to drugie może być pierwsze, jak to pierwsze przestanie być pierwszym. Nie rozumiecie tego? Ja też nie, wiec nie wymagajcie, bym wam wytłumaczył. Na wszelki wypadek poczekajcie z tym mnożeniem się, jeśli mieliście robić to dla kasy, a nie z miłości.
Wytryśnie też parę groszy pod Toruniem. Z ziemi, choć to dar niebios. No ale wszystko jest teraz na opak.
Na razie pińcet złotych wyparowało mi z domowego budżetu i ma parować co miesiąc tyle, a może i więcej. Drożej mi liczą banki za franki, właściciel lokalu za euro, a nie wiadomo jeszcze ile sobie dodatkowo wezmą fiskusy, ZUSy i inne zgrywusy.
Kalendarz nawet zbzikował. Wydawało mi się, że jest 2016, a w telewizji słyszę, jakby przemawiał towarzysz Wiesław, tyle, że jak widzę, nadają na żywo. Innym razem gotuję obiad i słyszę jakby ktoś cytował rzecznika rządu Jerzego U. Lecę do telewizora, a tam przemawia pan poseł prokurator. Przełączam na inny kanał, a tam dopiero kanał! Całkiem nowa, kur…ska telewizja narodowa. Myślę sobie: ne wyTrwam!
Położyłem się spać już nad ranem, gdy upewniłem się, że tego nocodnia już nic nie zrobią. Od razu zapadłem w głęboki sen. Śniło mi się, że to wszystko o czym piszę mi się śniło. Że znów jest pewność, stabilność, przewidywalność. Że mogę się spokojnie ogolić bez niespodzianek z brakiem ciepłej wody i wstrząsami tektonicznymi. Że nawet jak zacznie padać, to wyjdę przed dom i zaśpiewam:
Ja śpiewam, kiedy deszcz
piosenkę śpiewa też,
bo spotkało mnie szczęście
i serce się rwie.
Naśmiewam się z chmur,
mam słońce u stóp,
apetyt na miłość
ogarnia mnie znów.[3]
Obudziłem się gwałtownie spadając z łóżka. Grzebią dalej przy klimacie, czyli przy Konstytucji. Oj, będzie grzmiało!
[1], [2] „10 w skali Beauforta”, tekst: Janusz Kondratowicz
[3] „Deszczowa piosenka” (I’m singin’ in the rain), tekst: Arthur Freed, tłumaczenie: Daniel Wyszogrodzki