Żółte papiery, czerwona kartka i czarny scenariusz - KOD Komitet Obrony Demokracji
Komitet Obrony Demokracji, KOD
Komitet Obrony Demokracji, KOD
8124
post-template-default,single,single-post,postid-8124,single-format-standard,eltd-cpt-2.4,ajax_fade,page_not_loaded,,moose-ver-3.6, vertical_menu_with_scroll,smooth_scroll,fade_push_text_right,transparent_content,grid_1300,blog_installed,wpb-js-composer js-comp-ver-7.1,vc_responsive
 

Żółte papiery, czerwona kartka i czarny scenariusz

Żółte papiery, czerwona kartka i czarny scenariusz
Jacek Sut

Przywykliśmy uważać, że – niezależnie od tego, czy bliski jest nam Leibniz i czy wiemy kto zacz – żyjemy w najlepszym z możliwych światów, demokracja jest ułomna, ale niczego lepszego nie wymyślono, oraz (co już bardziej problematyczne), ale powszechne, że ratunkiem dla gospodarki jest wolny rynek.
Zajmę się konsekwencjami tego ostatniego konstruktu. Pominę na wstępie fakt, że gospodarka, w której się gospodarzy, a więc istnieje jakiś „gospodarz”, który winien mieć ogląd, struktury i plany nie tyle została wsparta przez wolny rynek, co nim zwyczajnie zastąpiona. Gospodarz stracił robotę, teraz próbuje sprawdzić się w biznesie.
Ten mechanizm, obecnie występujący w wynaturzonej formie neoliberalizmu, utrwala matrycę, na której cyklicznie, z różnym nasileniem i w wielu mutacjach powtarzają się podobne scenariusze wstrząsów, kryzysów i upadków kolejnych projektów oraz rządów. Wzrastają demony, o których definitywnej śmierci byliśmy przekonani – jak Gandalf o śmierci Saurona.
Od początków ery przemysłowej notujemy kolejne załamania, rewolucje i wojny, których podłożem zawsze są warunki bytowe i ekonomiczne oczywistych lub samozwańczych „suwerenów”, czyli takich czy innych, brunatnych, czerwonych lub moherowych mas. Dziś zmagamy się ze skutkami wyborów, które wyniosły do samodzielnej władzy wodzowską partię napędzaną osobistą i grupową zemstą, a która ścieżkę do przejęcia państwa wydeptywała cynicznymi, populistycznymi hasłami kierowanymi do wykluczonych, osamotnionych, niepewnych siebie ludzi. Ludzi, którym najpierw wyrugowano z przestrzeni publicznej autorytety, zastępując je legionami młodych, pięknych i przeważnie od nich bogatszych beneficjentów kapitalizmu, sugerując przy tym, że za ich plecami tak małym lub dużym „żelazem” handlują obecni lub byli pracownicy tajnych służb.
Celebryci świetnie się nadają na okładki. Prawdziwy pieniądz kocha ciszę. Między postpegeerowskim krajobrazem wsi i upadających małych miasteczek, a kilkoma ośrodkami, gdzie rynek z racji skali, demografii i infrastruktury miał szansę zadziałać produkując zalążki klasy średniej rozwarła się przepaść. Rozpełzła się pustynia. Media (czwarta władza?) zajęły się zarabianiem pieniędzy zamiast objaśnianiem ludziom świata. Jedyne, na co było ją stać, to wmawianie, że brak powodzenia w życiu jest zawsze zawiniony przez nas samych. Postawiono na pornograficzną w istocie rozrywkę zamiast przygotowywać widza do odbioru wartościowych, ale bardziej wymagających treści. Uznano, że skoro trudno i mozolnie przebija się do ludu rzetelna opinia, wyższa kultura i sztuka, zniuansowany przekaz oraz nawet podstawowa, np. obywatelska lub polityczna edukacja, to znaczy, że lud tego nie chce.
Rynek podsunął rozwiązanie oparte na kalkulacji popytu i podaży. Z mass mediów najpierw zniknęli ludzie starsi (ach te komedie romantyczne, gdzie w całej obsadzie jest miejsce najwyżej na dobrotliwego dziadka!), ludzie wykształceni, mówiący trudniejszym językiem, wymagający od słuchacza uwagi, a nawet pracy. Etosy padały jak muchy. Podobno normalny, czyli mówiąc jasno – prosty widz nie lubi być pouczany, zmuszany do myślenia, konfrontowany z postawami, do których ma aspirować. Pełna zgoda. Nie oznacza to jednak, że sobie bez tego poradzi. Szczególnie w momentach, gdy rzeczywistość wokół przyśpiesza, a jej interpretacja ewoluuje. Jest to już zupełnie niemożliwe, gdy miejsce autorytetów zajmuje celebra, miejsce dziennikarzy mediaworkerzy, a miejsce polityków populiści. Jedyną instytucją, do jakiej mogą się odwoływać sponiewierane umysły pozostaje… ksiądz, bo nawet nie kościół. Po prostu ksiądz, który z ambony, poparty tysiącletnią tradycją, pewnie i głośno, bez minoderii i zbędnych półcieni, mówi ludziom jak i co mają rozumieć, uwalniając ich z przerażenia, niezależnie od tego jak dorzeczne lub niedorzeczne są to recepty.
Polski ksiądz to ostatni autorytet, jedyny kulturowy łącznik z przeszłością, spoiwo nie pozwalające na ostateczną dezintegrację, której namiastkę społeczeństwo przeżyło z końcem komuny. Opuszczono miliony mniej wykształconych, przywiązanych do tradycji i symboli, często szczerze wierzących, ceniących proste prace i czytelne relacje społeczne, poszukujących jednoznacznych odpowiedzi, niejednokrotnie odczuwających upokorzenie z powodów niskiego statusu materialnego obywateli, którymi potem ostentacyjnie wzgardzono, gdy „salon” i rekiny biznesu poczuli się na tyle wielcy, że aż – o zgrozo – suwerenni, samowystarczalni, niedotykalni. Pozostali, nie rozumiejący jak to jest, że po 30 latach prowadzenia własnego „biznesu” kosiarkę muszą kupić na raty lub tacy, którzy żyją poniżej wszelkich minimów, wibrują w niepewności, żyją na granicy szaleństwa i w większości pragną wsparcia, pomocy w nazwaniu, opanowaniu pojęciowemu świata i następnie ciągłego utwierdzania własnych sądów. Zupełnie niezależnie od pięknoduchowskich teorii i porad na temat „brania spraw w swoje ręce” i awansu Polaków do grona narodów zachodniej Europy, gdzie każdy jest „kowalem własnego losu”.
Już wiemy, że to nie działa. Komunizm zajmował się przede wszystkim hurtowo i indywidualnie odbieraniem pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Kiedy się skończył, znikła jednak także, o paradoksie, ostatnia „pewna rzecz”, jaką była ludowa, wieczna władza partii, z którą można było iść pod rękę lub z nią walczyć, albo w nią się jakoś wpisać, szukając enklaw i ziemi niczyjej, a przede wszystkim mieć w niej i dzięki niej punkt odniesienia, wspólny kod i źródło tożsamości. Stąd tak silne, szczególnie u osób starszych, obecne przywiązanie do kościoła i duchowieństwa, w którym nie ma miejsca na żadną wątpliwość ani nawet dyskusję, bo nikt nie chce znowu zostać na lodzie, jak wtedy gdy zaczęto wątpić w socjalizm i świat się rozpadł po raz pierwszy. Współczesny neoliberalny, korporacyjny i ekonomicznie opresyjny system utrzymuje się dzięki pielęgnowaniu tego samego poczucia winy, co w komunizmie. Wtedy miałeś pod górę, bo byłeś wrogiem klasowym, albo nie dość przydatną, nieważną z zasady zresztą jednostką (wstąp do PZPR, a zobaczysz jak ci się życie polepszy), teraz po prostu sobie nie radzisz. Człowiek, który czuje się winny swojemu położeniu pewnie już nigdy nie podniesie głowy, a już tym bardziej ręki w swojej obronie. To strategia skuteczna, jednak jedynie do momentu, kiedy wykluczonym, zdezorientowanym, zagonionym i ubogim za plecami nie wyrośnie mur. Wszystkie bunty powojennej polski miały podłoże lub preteksty ekonomiczne. W wolnej Polsce to załamywanie się struktur społecznych, de facto istniejący ekonomiczny darwinizm, wynaturzający się i odginający niebezpiecznie model bezradnego państwa, które „istnieje czysto teoretycznie” w świecie ponadpaństwowych rządów korporacji, poprzedzone było długotrwałą erozją. Odzwierciedla to zresztą sytuację na świecie. Jeśli mamy do czynienia z powrotem do początku XX wieku, jeśli chodzi o skalę (przy innej strukturze) nierówności społecznych, to należy zadać sobie pytanie, co się wtedy stało.
Bagatelizujemy sygnały, odsuwamy niebezpieczeństwo, udajemy, że nic nam nie grozi, że do nas „nie dojdzie”. Zawsze dochodzi. Strategia ignorowania ostrzeżeń jest równie skuteczna w skali globalnej jak w przypadku choroby alkoholowej. Straty są nieuniknione, ale na ile się da udajemy, że jest ok. W końcu dochodzi do kryzysu, załamania widocznego na tyle, że niemożliwego do ukrycia lub relatywizującej interpretacji. Wtedy do głosu dochodzą populiści. Niezależnie od koloru populizmu, który może być brunatny, czerwony, zielony czy tęczowy, służy on wtedy już wyłącznie przejęciu władzy. Ma zmienić układ sił na istniejącej matrycy ustrojowej i gospodarczej. Modyfikacje mają być doraźne i mają na celu jedynie przekierowanie strumieni beneficjów na inne portfele. Żadne hasła populistyczne nie mają na celu naprawiania czegokolwiek. Na ogół proponują rozbiórkę, ale jedynie do fundamentów, na których ma powstać nowy i czyjś inny dom. Populizm jest najmocniejszym bodajże utrwalaczem epicykli rewolucji i wojen w równym stopniu jak budowniczym korporacyjnego ładu państwa prawa. Pozwala na bezrefleksyjne przestawianie biegunów i „odwracanie biegów historii”. Co i rusz coś „odzyskujemy” i dokądś „powracamy”, o wiele rzadziej idziemy w rzeczywiście nowym kierunku.
Populizm jest skuteczny wyłącznie na tej matrycy. Zwlekając z przyjmowaniem do wiadomości coraz silniejszych symptomów nadchodzącej katastrofy doprowadzamy do sytuacji, w której temperatura nie pozwoli już na inne niż radykalne podziały. Czekamy do momentu, kiedy kierunku już zmienić się nie da. Można tylko włączyć wszystkie dostępne systemy hamowania. Podobnie do pociągu, który wjechał na ślepy tor kończący się na skałach. Mamy wtedy jeden tylko kierunek: wstecz. Do tego, co było. Rewolucje początku XX wieku przeraziły społeczeństwa, które tym chętniej pragnęły powrotu do stabilnego, choć także przecież opartego na przemocy, przemysłowego kapitalizmu, nie zważając, że właśnie owe skrajnie nierównościowe społeczeństwa były źródłem wybuchu kolejnych protestów i rozlewu krwi zakończonego hekatombą dwóch wojen. Wszystkie rewolucje w mniejszym czy większym stopniu były dziełem populistów i wynosiły do władzy przeważnie bandytów, jednak kontrrewolucje jeszcze silniej cementowały systemy długotrwałej opresji ekonomicznej projektując kolejne wybuchy społecznego niezadowolenia. Wniosek z tego, że filozofia „powrotu” do starych, dobrych czasów nader często bywa filozofią powrotu do kotła zimnej wody zawieszonego nad tym samym ogniskiem.
KOD idąc z hasłem obrony demokracji powinien się zastanowić, czego broni i to artykułować. Jeśli ma to być zachęta do powrotu paradygmatów polityki „ciepłej wody w kranie” jako utraconego ideału, to widzę to czarno. Może to się skończyć ponownym, zgodnie z regułą akcji i reakcji, jeszcze mocniejszym wbiciu się w model neoliberalnej, ekonomicznie darwinistycznej, wykluczającej gospodarki wyzysku i ekonomicznego przymusu, po którym następny populistyczny zwrot może być zupełnie irracjonalny i szalony, nieodwracalnie anarchistyczny. Wyrzucający wszystkich graczy poza boisko, na którym odbędzie się ostateczna rzeź świata, jaki znamy. Innymi słowy, KOD nie może uciekać od tematów gospodarczych. Społeczeństwo nie żyje w oderwaniu od warunków bytowych, nie wykarmi się symbolami, marszami i fejsbukiem również nie. Prekariusze nie staną się szczęśliwsi w świecie, który ich zmusza do niewolniczej pracy ponad siły bez gwarancji dającego się przewidzieć odpoczynku na emeryturze. KOD powinien zacząć promować nie tylko społeczeństwo obywatelskie, ale i państwo obywatelskie nie licząc, że jedno automatycznie wypłynie z drugiego.
Obecna władza dzięki temu właśnie utrzymuje poparcie. Obiecuje powrót państwa na opuszczone przezeń pozycje. Prekrastynacja poprzednich ekip pozwala jej na bezkarność i aberrację głoszonych haseł. Liczy się obietnica „opieki” i „pomocy” państwa w reakcji na cynizm poprzedników. W tym zawracaniu „na ręcznym” przechodzi nawet teza, że to obywatel ma obowiązki wobec państwa (czyli władzy), a nie odwrotnie. Pouczanie i dąsy „obrońców demokracji” dają tyle, co zaprzeczanie faktom.