Zamknęliśmy się w swoich mieszkaniach – to nie jest ideał demokracji
Zamknęliśmy się w swoich mieszkaniach – to nie jest ideał demokracji.
Rozmowy na TERAZ – z Magdaleną Okraską rozmawia Łukasz Szopa.
Mam wrażenie, że zjeździła pani Polskę i napisała tę książkę już z osiem lat temu, po czym maszynopis dostał się w ręce strategów Prawa i Sprawiedliwości. Dzięki temu wygrali nie tylko w 2015, i w 2019 i 2020. Oni się z tej lektury czegoś nauczyli. A opozycja nie bardzo.
Oczywiście napisałam tę książkę w 2020 i 2021 roku i staram się też pokazać różne aspekty tego, jak Polska przez te 8 lat się zmieniła, bo to nie jest tak, że się nie zmieniła. Mówię w tym momencie o aspekcie ekonomicznym i socjalnym, nie innych. Ale tak, jeśli już zaczynamy z grubej rury od polityki, to od takich ludzi jak ja, którzy pokazują pewne rzeczy, Prawo i Sprawiedliwość, koniunkturalnie czy nie, czegoś się nauczyło, wyciągnęło pewne wnioski. A opozycja? Z wyjątkiem lewicy – i to mam na myśli tę mikro-lewicę typu Razem, a nie całą partię Nowa Lewica – niestety nie bardzo. Jednak poza tym niemal cała opozycja sufluje pewną liberalną opowieść o Polsce ostatnich 30 lat, ale to jest jednak opowieść zwycięzców, a nie opowieść przegranych. I ta opowieść przegranych dochodzi do głosu, ale też tylko częściowo, powiedzmy od ostatnich dziesięciu lat. I trochę wybrzmienie tego głosu czy złość na to, że nie ma absolutnie żadnej propozycji dla bardzo dużej części społeczeństwa, do tej zmiany władzy doprowadziło.
Na końcu książki jedna z osób, pan Jakub z Lidzbarka, mówi bardzo rzeczowo, konkretnie, bez jakiejś demagogii czy populizmu o tym, co mu PiS dało. Czyli właśnie wyższe płace, też poprzez płacę minimalną, obrót pieniądza w gospodarce, który wszystkim coś daje, 500+, za które można też jeździć z dziećmi nad morze, i że to nie jest jakaś tam „patologia”. Czy to nadal nie trafia do ludzi z kręgów czy opozycji czy samorządów? Że bez pewnej podstawy materialnej ludzie są po prostu niezadowoleni i będą głosować na tych, którzy im to będą oferować?
To jest tak naprawdę ABC marksizmu, prawda? Tylko jak ktoś powie „marksizm”, to absolutnie wszyscy albo – jak są bardzo młodzi – nie wiedzą o co chodzi, albo uważają, że to jest strasznie czerwona flaga. Tak, chodzi o to, że musimy mieć coś włożyć do garnka i dzięki temu poczuć się traktowani z godnością, a nie słuchać ciągle o sobie, że jesteśmy osobami typu „roszczeniowcy”. W Polsce jest dużo takich sformułowań od paru ostatnich lat, ale zawsze były takie sformułowania, jak „wyciągać rękę do państwa”. Bardzo często się mówiło: „O, ja nie będę ręki wyciągać!”. Albo potępiało się ludzi, którzy nie mieli za co żyć i imali się z różnych sposobów na przeżycie. I to jest narracja, która się skompromitowała, bo
”Prawo i Sprawiedliwość pokazało, że „jesteście fajni, tacy, jacy jesteście”. Możecie tacy być i my tu mamy dla was taką i inną propozycję. Odwołało się do Polski mniejszych miast, odwołało się do portfeli ludzi, którzy naprawdę mieli problemy, żeby związać koniec z końcem.
Co nie znaczy, że nie pracowali, bo tutaj absolutnie nie chodzi o ich lenistwo. Ale duża część opowieści o Polsce to jest nadal taka trochę opowieść klasy średniej. Ja rozumiem, że duża część opozycji to są ludzie, którzy nie byli przegranymi transformacji. Albo tymi przegranymi chwilowo byli na przykład ich rodzice, ale oni już nie są. Oni byli raczej beneficjentami albo ich sytuacja w ostatnich trzydziestu paru latach po prostu nie wyglądała tak źle, jak w drugiej części społeczeństwa. Wobec czego oni patrzą właśnie bardziej na to, na co KOD patrzy, oceniając rządy PiSu. Że owszem, są pewne plusy, ale jest dużo minusów związanych z „nadbudową”.
Natomiast szeregowy wyborca PiSu niekoniecznie jest strasznie kościółkowy i zapatrzony w Jarosława Kaczyńskiego, tylko po prostu tak jak pan Jakub z Lidzbarka waży za i przeciw tego, co otrzymał. I również tego, jakim językiem się do niego i o nim mówi w mediach opiniotwórczych. Bo jak mu wychodzi Izabela Leszczyna czy pani Kidawa-Błońska i mówią, że ludziom się nie chce pracować, podczas gdy mamy najniższe bezrobocie od wielu lat, to to jest cały czas ta taka trochę nie powiem, że skompromitowana, bo ona w Polsce się jeszcze niestety nie zdążyła skompromitować, ale to cały czas taka wykładnia ekonomii, w której ekonomia jest nauką ścisłą i o ekonomii możemy mówić tylko w jeden sposób, czyli patrzeć na wskaźniki: jak najmniej wydawać pieniędzy z budżetu publicznego, jak najwięcej prywatyzować, jak najmniej płacić ludziom za pracę. To jest ta wykładnia. Oczywiście ona obejmuje jakby takie „moralne” zobowiązanie do wspierania jakichś słabych grup społecznych, ale tymi słabymi grupami społecznymi są zazwyczaj tylko osoby niepełnosprawne czy osoby tymczasowo potrzebujące pomocy, a i to niechętnie. Natomiast okazało się, że trzeba te płace podnieść, wyrównać i że można wspierać również np. dzieci.
Ale wiadomo, że partie dążą do władzy. Dlaczego więc w partiach opozycji przez tyle lat przynajmniej częściowo nie zrozumiano tego, że ludzie mają pewne potrzeby, które muszą być zaspokojone? Wspomniała pani o Lewicy – ja przypominam sobie jak w 2019 Biedroń miał pomysł „PKS do każdej gminy” i został za to wyśmiany, że to jest nie do zrealizowania. Czy tylko PiS potrafi słuchać?
Niestety wygląda na to, że tak. I to dla opozycji wcale nie jest dobra wiadomość. Ale i jest wielu rozdartych wyborców, dla których PiS nie jest spełnieniem marzeń, a jednocześnie widzą to, co nazywamy „zdobyczami”, ten tak naprawdę jakiś cywilizowany standard z ostatnich ośmiu lat, że to się może potoczyć różnie, jeśli PiS nie wygra po raz trzeci albo nie będzie miał samodzielnej większości do rządzenia, bo tak się też może wydarzyć. Tak, że PiS słuchał i na początku to było poczucie, że to obietnice bez pokrycia, bo politycy obiecują cały czas. Tylko, że mało kto w ostatnich latach – wielu latach – zrobił po prostu tak wiele z tych rzeczy, które zostały obiecane w kampanii. Tak naprawdę PiS-owi, oprócz tego, że ma problemy typu wojna czy inflacja, która jest w całej Europie i że to są rzeczy trochę niezawinione, to całkowicie mu nie wypalił program Mieszkanie Plus i to jest ogromna kompromitacja.
Natomiast wiele z tych obietnic, zwłaszcza transferowych, ale nie tylko, bo również infrastrukturalnych, po prostu zostało zrealizowanych. I ja wiem, że są ludzie, którzy mówią, że nigdy w życiu nie mogą poprzeć PiS-u bez względu na to, co sami otrzymali, czy co otrzymali ich bliscy. Ale też myślę, że tajemnica sukcesu opozycji – sukcesu w oczach pewnej części wyborców – tkwi w tej właśnie liberalnej narracji, która mówi, że jesteś kowalem własnego losu i nie możesz chcieć, żeby dużo było za darmo, żeby otrzymywać miesięcznie jakiś tam przelew, że nie powinieneś tego chcieć. Jesteś obywatelem tego państwa, ale to państwo nie jest ci nic winne, państwo powinno być tanie itd. I jak ja sobie oglądam te już kampanijne spotkania np. Donalda Tuska, które się zaczęły – to jest nieprawda, że Donald Tusk stał się nagle socjaldemokratą. Wiem, że zależy do kogo się mówi, że do przedsiębiorców się mówi inaczej niż do samotnych matek itd., i że tę narrację trzeba dostosować. Ale nawet jemu wymykają się jednak takie rzeczy, które świadczą o tym, że pewne standardy, które zostały wprowadzone, są jednak może trochę zbyt rozbuchane itd. A duża część polityków opozycji po prostu bez żenady takie poglądy prezentuje. Więc rozdarty wyborca na to patrzy i się zastanawia, czy oni mają program.
Weźmy Konfederację. Pan Mentzen powiedział, że on by obciął niektóre świadczenia, ale nie powie, które – dowiemy się po wyborach. No, bardzo zachęcające do głosowania! Może mi zabiorą, bo jestem staruszką, a może mi zabiorą, bo jestem matką, ale on mi nie powie które. Akurat Konfederacja uderza głównie do młodych mężczyzn, do sedna ludzi, którzy jeszcze uważają, że są na tyle silni, na tyle samodzielni, przed nimi jest przyszłość – że oni sami na siebie zarobią. A państwo niech się nie wtrąca. I że usługi publiczne są na niskim poziomie, chociaż są darmowe – więc może lepiej, żeby darmowe nie były, a przynajmniej oni nie chcą się na nie składać.
Wróćmy jeszcze trochę od obecnego PiS-u i obecnej opozycji – obojętnie jaka jest – do przeszłości. Bo czytając Pani książkę ma się wrażenie, że winni tej temu upadkowi, zapaści, likwidacji zakładów i infrastruktury, wręcz dewastacji – są Wałęsa, Balcerowicz, Syryjczyk. Ale czy te wszystkie rządy pomiędzy, również samorządowcy, przez minione 30 ileś lat, naprawdę nie miały możliwości i szans, żeby to zmienić? By ta transformacja odbywała się jednak inaczej, mniej boleśnie, mniej radykalnie i mniej destrukcyjnie?
Na etapie kolejnych rządów podejmowano i decyzje dobre, i decyzje dewastujące coraz głębiej. Na przykład cztery wielkie reformy AWS-u odbiły się jednak mocno czkawką różnym regionom. Chociażby nawet administracyjna. Młodzi ludzie sobie trochę nie zdają pewnie sprawy, co to znaczy. Wiedzą, że było 49 województw, teraz jest 16, to brzmi niewinnie, prawda? A co się stało? Odebrano na przykład bardzo wielu miastom finansowanie razem z tytułem województwa. Takie miasta jak Częstochowa, nie mówiąc o Skierniewicach czy Pile, to są miasta, które bardzo podupadły. Bez względu na to, czy samorządy tam stawały na głowie, czy nie i jakiej były czy są opcji politycznej. Jerzy Buzek – likwidacja kopalń, potem prywatyzowanie wszystkiego, czego nie zdążyli na początku lat 90. W momencie, kiedy „wyprzedaliśmy majątek narodowy” – to jest oczywiście narracja prawicowa, ale ona trafia do ludzi – okazało się, że po tych 10 czy 15 latach już nie mamy tak naprawdę do czego sięgać, bez względu na to, co politycznie byśmy sobie postanowili. Przy czym z wyjątkiem jakichś badaczy typu prof. Tadeusz Kowalik czy działacz Piotr Ikonowicz, czy niektórych lewicowców, to ani dawni Solidarnościowcy, ani dawne ekipy z nomenklatury PZPR-owskiej nigdy się od tej prywatyzacji w sensie ekonomicznym nie odcięły. Coś tam niby Jacek Kuroń pod koniec życia żałował i mówił, podobnie jak Modzelewski, że to się inaczej mogło potoczyć, ale to były już takie trochę krokodyle łzy. Bo wiadomo było, że to się wydarzyło.
Dodatkowo nie mam poczucia, że ogólna narracja nawet po tych trzydziestu kilku latach jest taka, że stało się coś strasznie złego. Raczej zaczęło się mówić o tym tzw. koszcie społecznym, czyli ludziach z zamkniętych PGR-ów, ludziach w Wałbrzychu, ludziach w miastach, gdzie był tylko jeden zakład, tak jak opisywany przeze mnie Ozorków, gdzie przemysł włókienniczy zlikwidowano w całości.
”I mówi się o tych ludziach, ale to są cały czas „jacyś ludzie”. Nie mówi się o tym, że straciliśmy prawie dwa miliony miejsc pracy, że nie wszystkie te zakłady były nierentowne. Trochę się mówi o tym, że młodzi ludzie – i nie tylko młodzi - wyjeżdżali potem zagranicę za pracą, i że dużo tych ludzi nie wróciło.
Ale nie ma takiego przyznania, że nie tyle nie trzeba było zmieniać ustroju – bo społeczeństwo tego chciało i trzeba było – ale, że może nie trzeba było tak „na hurra” absolutnie wyzbywać się wszystkich praw do własnego kapitału, parku maszynowego, miejsc pracy. Sprzedawaliśmy też zakłady działające czy rokujące za naprawdę psi grosz. I to trzeba przyznać. Również reakcje na moją książkę z różnych ust pokazują, że ten temat nie jest tak przepracowany, jak sądziliśmy. Jedni mówią, że „A to wspominki starych ludzi”, to już było, ileż o tym można, już o tym pisał ten i ów. Ale z drugiej strony, jak się stawia sprawę aż tak mocno, jak ja ją stawiam – w sensie konkretnych oskarżeń imiennych itd – to się nagle okazuje, że „Pani Magdo, może jednak nie tak ostro…”. Czyli ciężko jest przyznać, a wielu tego nawet nie widzi, żeśmy się trochę za bardzo rozpędzili, że się wyprzedaliśmy.
Dla mnie odkrywczy był ten aspekt nieekonomiczny, niematerialny. Czyli to, co pani opisuje w wielu przypadkach, gdzie ludzie po pierwsze mają świadomość, że potrzeba im kultury, kina czy miejsca, gdzie można potańczyć, że potrzeba im dobrej edukacji, że utrata tych miejsc pracy oznaczała utratę też pewnej nadziei na życie, utratę więzi, utratę szacunku. I tu się pytam, czy to nie jest też powodem, że ludzie przestali w ogóle wierzyć w demokrację, w Polskę? W to, że mają szansę być współwłaścicielami tego państwa w sensie pełnego obywatela?
Tak. Oni może tak pięknie o tym nie mówią. Natomiast o to dokładnie chodzi, że w pewnym momencie, kilkanaście lat temu zorientowaliśmy się, że Polska, jak byśmy jej nie kochali, nie ma nam nic do zaoferowania pod podstawowymi względami. Że musimy z niej emigrować, chociaż nie chcemy, że musimy patroszyć ryby w Norwegii czy sprzątać ulice w Anglii. Nawet bez wielkiej nadziei, że tam, w tej Anglii czy Norwegii, będziemy kimś. Te emigracje doprowadziły do ogromnej atomizacji społecznej, do rozpadu więzi. Mamy „eurosieroty”, czyli dzieci, których rodzice wyjechali albo wyjeżdżali np. do Niemiec opiekować się starszymi osobami i wracali co kilka miesięcy. Mamy brak jakiejkolwiek oferty kulturalnej, która byłaby darmowa albo tak tania, jak była w PRL-u. Bardzo się starałam opisać właśnie to, jak z zamknięciem zakładu znika wszystko wokół niego. To jest tak najbardziej duchem mojej książki, że rozpada się społeczność, bo ten wyjechał, tamten umarł, trzeci przeszedł na rentę, ludzie przestali się spotykać, bo np. ktoś się wstydzi, bo nie ma pracy. Ludzie musieli wyjeżdżać do innych miast czy krajów za pracą czy przenosić się do swoich dzieci. Przestało istnieć tanie kino, klub osiedlowy, zajęcia edukacyjne. Często też najprostsza sprawa: infrastruktura. Przestało być możliwe by gdzieś dokądś dojeżdżać. Bo jeśli gdzieś był zakład, a potem go nie ma, to na przykład zwijano linię kolejową czy PKS-y pomiędzy miejscowościami.
To wszystko powoduje, że te dość ciasno splecione społeczności z bloków, osiedli, czy familoków przestały być tak ciasno splecione, bo ludzie rozjechali się we wszystkie strony świata. To nie jest ideał, do jakiego powinniśmy dążyć. Mówi się, że bliska wspólnota sąsiedzka czy rodzinna jest tam opresyjna i duszna – ja się z tym akurat nie zgadzam, ale rozumiem, że można mieć takie spostrzeżenia. Natomiast wraz z tym wszystkim rozpadło nam się po prostu bardzo wiele. To, że ludzie mieszkający w jednej klatce nie pracują w jednym zakładzie, tylko w różnych miejscach, na różne zmiany, różne godziny sprawia, że się nie znają, albo jak się znają, to mają dla siebie nawzajem mało czasu. Zamknęliśmy się w swoich mieszkaniach, mówimy sobie tylko „dzień dobry” itd. To nie jest ideał demokracji czy ideał współżycia społecznego. To są bolesne skutki uboczne tego, co się wydarzyło z przemysłem i jak bardzo to wpłynęło na społeczność. Bardzo się starałam, żeby to było w książce widać.
Czy zauważyła pani, że ludzie z tego powodu faktycznie odcinają się od polityki w wyborach samorządowych czy innych? Czy raczej nie pytała pani o te tematy?
Myślę, że w wyborach samorządowych ludzie głosują. Nawet
”jest taka grupa, która nie głosuje w wyborach ogólnopolskich, bo to są tak zwani ludzie, „którzy nie interesują się polityką”. Zawsze można spotkać kogoś, kto tak powie, i dopiero jak się z nim porozmawia, to się okazuje, że jednak polityka to jest bardzo dużo rzeczy, które nas otaczają.
Ludzie nie chcą zapisywać się do związków zawodowych, bo albo się boją, albo po prostu nie mają na to ochoty. A wiemy, że związki zawodowe muszą istnieć i muszą rozmawiać z politykami, ponieważ na przykład to politycy zmieniają wiek emerytalny.
Tak samo jest w mieście. Jeśli nie będziemy głosować na prezydenta czy burmistrza, czy radę, to się okaże, że ktoś przeforsuje coś, co nam się nie podoba – zbuduje świniarnię albo nie założy oświetlenia na naszej ulicy, i tak dalej. Więc ludzie tym się interesują. Wybory samorządowe, zwłaszcza na burmistrzów i prezydentów miast, uważam, że przebiegają dość na gorąco. I co ciekawe, ta polaryzacja na PiS i opozycję, czy na PiS i Platformę tak naprawdę, jest oczywiście również widoczna na poziomie polityki samorządowej, lokalnej, ale dla wyborców nie jest to do końca determinujące. To znaczy, gdy na przykład jakaś pani startuje na burmistrzynię i jest z PiSu, to niektórzy się z niej śmieją, ale inni patrzą faktycznie na jej program. „No dobrze, ta pani z PiS-u, ale to nie ma tak naprawdę znaczenia, bo musiała się gdzieś podpiąć, żeby wystartować”. A ona mi oferuje np. żłobek czy coś, co danej osobie się podoba. Na poziomie samorządowym mamy też dużo takich efemeryd jak komitety wyborcze konkretnego kandydata, który się szczyci tym, że to „Polityka bez polityki” i generalnie odżegnuje się od głównych podziałów, i nawet nie zdradza, na kogo np. głosuje w wyborach ogólnopolskich do parlamentu czy na prezydenta.
A czy miała pani wrażenie, że właśnie na tym poziomie samorządowym, miast, powiatów jest szansa, żeby zatrzymać tą negatywną spiralę zwijania się, że tak powiem, zanikania? Że są tam jakieś pozytywne pomysły, działania, że komuś się to udaje? Ja w książce szukałem takich opowieści i prawdę mówiąc mało ich znalazłem. Były Szczytno z centrum handlowym, gdzie jednak samorząd postanowił połączyć to z kulturą. Był ktoś, kto mówił, jak powinny funkcjonować strefy ekonomiczne, że jak już, to powinny być innowacyjne, a nie do skręcania komponentów itd. Czy było tego więcej, czy niestety nie?
Ja przede wszystkim nie szukałam takich historii. Na początku książki zastrzegam, że piszę historie tych, których raczej się nie wysłuchuje, a przynajmniej nie w takim natężeniu. Np. w Wałbrzychu spotkałam się z panem, który remontował szyb pogórniczy i zamierzał tam warzyć piwa kraftowe. To jest fajna historia, miło spędziłam czas z tym panem. Ale mi nie o takie historie chodzi. Ja chcę, żeby miasto reprezentowali w moich książkach ludzie zwyczajni, czyli zwolnieni pracownicy zakładów, zwykli mieszkańcy itd. To jest oczywiście jednostronne i subiektywne, ale takie właśnie miało być. Tak, że nie przeplatałam tych historii historiami pozytywnymi, chociaż wydawnictwa mnie namawiały, że „Pani Magdo, może chociaż jedna osoba, której coś się udało?” Ale tak właśnie to wygląda. Naszym problemem jest demografia, jeśli chodzi o rozwijanie się tych miast. Oczywiście jest tak, że do tych miast musi być dojazd, że w tych miastach musi być centrum handlowe, kultura, edukacja. No ale np. w mniejszych miastach powiatowych nigdy nie będzie uczelni wyższych, albo będą to uczelnie typu Pascal czy fila Wyższej Szkoły czegoś tam…
ze studiami angielskiego, żeby wyjechać…
Tak, dokładnie.
”Bardzo dużo dzieciaków, przynajmniej z miasta, w którym ja mieszkam, wyjeżdża już na etapie matury, czyli 18-19 roku życia, i tyle. I trzeba coś zrobić, żeby po studiach oni chcieli wrócić.
Ale niestety jak zobaczą duże miasto, tamtejsze zarobki, tamtejsze możliwości kulturalne, albo chociażby gastronomiczne, to im się wydaje, że w takim Zawierciu czy Koninie czy Rudzie Śląskiej po prostu nie ma co robić. Jak się jest młodym, to być może faktycznie jest to prawda. Tych dzieciaków nam się rodzi mniej i nadal dużo z nich wyjeżdża, więc miasta się pod względem demograficznym zwijają. Jest pewien trend wracania, ale nie uważam, że on jest tak zaawansowany, jak się o nim mówi. Na przykład widzę miasta, w których buduje się bloki deweloperskie i ludzie te mieszkania kupują, ale tam, gdzie mieszkam, to na przykład jeszcze nie ma miejsca. Chyba jeden blok się w tym momencie buduje. Stoi jeszcze dużo pustych mieszkań po starszych osobach, które zmarły, bo nikt nie chce mieszkać w Zawierciu. A Zawiercie nie jest wcale takim złym miejscem w porównaniu z o połowę mniejszymi miejscowościami, np. w świętokrzyskim, gdzie nie dojeżdża pociąg, gdzie mamy jedną pizzerię itd. Więc samorządy też stają na głowie, żeby jakoś tych ludzi zatrzymać. Nie jestem fanką stref ekonomicznych, to znaczy bardziej tego, co pan mówi, czyli tego, co się w nich robi: tego właśnie odtrąbiania sukcesu, że oto 10 osób zatrudnili. Byliśmy montownią, jesteśmy montownią i zgadzaliśmy się na to w ten dokładnie sposób, o którym mówiliśmy, czyli przechodząc transformację gospodarczą tak, jak to zrobiliśmy. Trochę za bardzo się otworzyliśmy na kapitał obcy i nie powiem, że możemy tylko montować śrubki, ale wiele tych biznesów w strefach na tym polega. Nie uważam też, że strefy powinny mieć ogromne zwolnienia podatkowe, bo samorządy z tego jednak żyją i jeśli będą niskie płace i wysokie ulgi dla przedsiębiorców, to to tylko do pewnego stopnia jest dla miasta korzystne. Miasto, żeby się rozwijać, musi mieć pieniądze z różnych budżetów, również z PIT-ów mieszkańców.
Czy planuje pani kontynuować podobne reportaże? Czy ma pani już dość?
Nie mam dość, bo mnie to bardzo interesuje. Robię też dużo takich rzeczy w internecie, że jeżdżę po różnych miastach, wrzucam zdjęcia, piszę o nich itd. Natomiast szczerze mówiąc trzecia książka oparta na podobnym schemacie, to już chyba mnie zadziobią. Ale dużo osób do mnie pisze: „A dlaczego pani nie była u nas?” albo „A moje miasto też wymaga opisania”. Oczywiście, że tak. Co będę robiła? Nie wiem. Mam jeden plan, który jest związany z podobnym tematem. A poza tym miałam jeszcze taki pomysł, żeby pisać o tym, co się dzieje w kurortach w momencie, kiedy jest zima i np. wszyscy wyjadą, kiedy nie ma turystów – zwłaszcza w takich podupadłych. Ten temat mi się wydał dość egzotyczny, a potem stwierdziłam, że jest bardzo fajny. Generalnie chcę się cały czas przyglądać Polsce. Takiej Polsce prowincjonalnej, małomiasteczkowej, nie odwiedzanej i dla wielu nieciekawej. Wydaje mi się, że taki głos jest potrzebny i ludzie w tych miastach czekają na to, żeby coś opowiedzieć. I chcę cały czas tej właśnie „Polsce liberalnej”, „zwycięskiej” między oczy tym celować. W nadziei, że ktoś przeczyta i powie: „No, może nie do końca…”, ale jednak coś w tym dostrzeże. Dlatego też nie ważę racji obu stron jeden do jednego.
Dziękuję pani, że pani to robi, i dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
——
Magdalena Okraska – działaczka społeczna, publicystka, antropolożka kultury, zwykła dziewczyna z prowincji. Związana z redakcją „Nowego Obywatela”, autorka “Ziemi jałowej” i „Nie ma i nie będzie”. Obecnie kształci się w zawodzie pracownik socjalny. Mieszka w Zawierciu.