Wokół „Prześnionej rewolucji” - KOD Komitet Obrony Demokracji
Komitet Obrony Demokracji, KOD
Komitet Obrony Demokracji, KOD
10957
post-template-default,single,single-post,postid-10957,single-format-standard,eltd-cpt-2.4,ajax_fade,page_not_loaded,,moose-ver-3.6, vertical_menu_with_scroll,fade_push_text_right,transparent_content,grid_1300,blog_installed,wpb-js-composer js-comp-ver-7.1,vc_responsive
 

Wokół „Prześnionej rewolucji”

Rozmowa z prof. Andrzejem Lederem, autorem „Prześnionej rewolucji”

Przemysław Wiszniewski

Prześnioną rewolucję” opublikował pan dwa lata temu, czyli wtedy, kiedy już właściwie wszyscy byliśmy pewni, że coś, co wyniknęło z tej rewolucji, o której pan pisał, jest ugruntowane i będzie w miarę niezmienne; może co najwyżej w którąś stronę będzie ewoluować. Niemniej określił pan ściśle ramy: 39–89. Tymczasem minęły dwa lata – z czym teraz mamy do czynienia?
Od pewnego czasu przeczuwałem, że czeka nas rewolucja konserwatywna. Słabość w sferze symbolicznej, cechująca polską klasę średnią, była zawsze „piętą achillesową” projektu liberalnego. I to mówiłem już mniej więcej dwa albo trzy lata temu. Było dla mnie jakoś oczywistym, że pewien rodzaj spokoju i poczucia bezpieczeństwa elit politycznych i kulturowych jest na wyrost; dzieje się coś, co jest bardzo niepokojące. Kiedyś Vaclav Havel powiedział, że jak się człowiek chce zorientować, co się wydarzy w polityce w najbliższym czasie, to trzeba posłuchać tego, co śpiewają w piwiarni. W Polsce trzeba by to przekształcić na „trzeba patrzeć, co piszą na murach”. Ostatnie lata to zalew prawicowego radykalizmu i prawie całkowita nieobecność czegokolwiek innego.
Natężenie tego buntu i agresji, które wylewały się na mury, a także w Internecie, było wyraźnym sygnałem, że dzieje się coś, co rozbije dotychczasowy układ czy też porządek polityczny i jak się wydaje to się właśnie stało. Jeśli rozumieć to w kategoriach procesu rewolucyjnego, to mamy do czynienia z kolejnym stadium rewolucji, tym razem pod hasłami kontrrewolucyjnymi.
Nie pierwszy raz w historii ma miejsce tego rodzaju zdarzenie. Rewolucja bolszewicka wybuchła w 17/18 roku, a w latach trzydziestych Stalin wymordował wszystkich starych komunistów, uruchamiając energię młodych ludzi, którzy w dużym stopniu już wychowali się w tej nowej bolszewickiej Rosji, a ich radykalizm i wściekłość była taka, że gotowi byli zniszczyć wszystko, co wiązało się z przeszłością.
Można powiedzieć, że Stalin był kontrrewolucjonistą.
Jest to jeden ze sposobów rozumienia tego wydarzenia i tej postaci historycznej. Jednak on zabijał bolszewików pod bolszewickimi hasłami. W Polsce jak na razie nikt nikogo nie zabija, choć groźby padają. Ale jest jeszcze inna różnica. Jarosław Kaczyński i jego formacja w sposób zdecydowany i wyraźny nawiązują do tego, co było wcześniej, do Polski przedwojennej. Mamy więc do czynienia z pewnym rodzajem próby restauracji dawnej, wyobrażonej Polski, a jednocześnie unicestwienia czy zlikwidowania tej liberalnej zmiany, która dokonała się po ‘89…
Oni unicestwiają reformy prawicowego rządu Buzka.
Unicestwiają reformy prawicowego, ale liberalnego, czyli mieszczańskiego rządu; rządu, który próbował wprowadzać w Polsce stosunki hiper-kapitalistyczne. Natomiast obecny rząd głosi wizję organicznej wspólnoty narodowej i państwa jako jej wyrazu. To jest całkowicie inna wizja, niż ta liberalna.
Symbolicznym taranem, który umożliwił atak na projekt liberalny jest teza, że nosicielem tego projektu są w gruncie rzeczy ludzie związani z PRL-owskim aparatem władzy, przede wszystkim służb. Problem w tym, że mimo wszystkich nadużyć tej propagandy, jak na przykład szkalowanie Wałęsy, trzeba uznać, że Polska liberalna wywodzi się z przemian okresu 1939–1989 i z rozbicia formacji przedwojennej. Pytanie tylko, czy uważa się, że to dobrze, czy że źle.  Politycznie, cały okres od 1989 do 2015 był realizowany na bazie kompromisu pomiędzy dawnym aparatem PRL-owskim, w dużym stopniu aparatem PZPR, a dawną opozycją demokratyczną, która też w ogromnym stopniu wyrosła z PRL-u, tylko że z konfliktu z tamtym ustrojem, przede wszystkim – jego autorytarnym charakterem. Ten kompromis uchronił Polskę przed przelewem krwi, ale też otworzył szeroko drzwi dominującemu w latach 90. neoliberalizmowi. Teraz mamy do czynienia z zupełnie inną sekwencją: siłą uderzeniową są ludzie, którzy już się urodzili w tej nowej Polsce, i się w niej zradykalizowali, również antyliberalnie. I z sympatią do autorytaryzmu, którego po prostu nie znają. Natomiast symbolikę i ideologię czerpią w ogóle sprzed PRL-u; nieprzypadkowo są to żołnierze wyklęci, czyli symbol tego, co walczyło z PRL-em w jego najbardziej brutalnej postaci, czy ONR, najbardziej radykalny, przedwojenny nacjonalizm. I to jest sojusz dzisiejszej młodzieży, która doświadczyła „cierpień liberalizmu” z wyobrażonymi ideami z Polski przedwrześniowej, jakby „nad głowami” całego pokolenia, które zna PRL i rozumie niebezpieczeństwa autorytaryzmu. Mieszanka oczywiście dość egzotyczna, ale trzeba przyznać Jarosławowi Kaczyńskiemu, że potrafił te dwa elementy ze sobą skleić i doprowadzić do powstania dość homogennego podmiotu politycznego.
Rozumiem teraz, skąd takie parcie, żeby włączyć Kościół do władzy – bo on był siłą polityczną międzywojnia.
Oczywiście, Kościół jest jedyną siłą, która przetrwała rewolucję, jaka się dokonała w Polsce pomiędzy 39 a 56 rokiem, z niedużymi w końcu stratami. Byli oczywiście księża, którzy wylądowali w obozach koncentracyjnych, prymas w okresie stalinowskim był więziony, ale jako struktura Kościół przetrwał. Kościół jest jedyną instytucją niosącą w gruncie rzeczy tradycjonalistyczne polskie imaginarium, zespół wyobrażeń, wywodzący się nie tylko z Polski międzywojennej. To jest imaginarium Polski feudalnej, Polski latyfundiów, dworków, żydowskich karczm i pańszczyzny. Polski trójkąta: pan i ksiądz, chłop oraz Żyd, który istniał w pierwszej Rzeczypospolitej.
Jeżeli pan mówi, że młodzież została wciągnięta, to czy można rozumieć, że ta rewolucja konserwatywna, która się w tej chwili odbywa, to się odbywa już rzeczywiście z czynnym udziałem społeczeństwa, czy tak jak poprzednio, o czym pan pisze w swojej książce, nadal społeczeństwo podlega pasywnie pewnym decyzjom i procesom?
Nie ma porównania. Dzisiaj rewolucję konserwatywną przeprowadza autentyczny polski podmiot polityczny sięgający do autentycznej polskiej tradycji. Prawicowo-radykalnej tradycji. Ta cała formacja, którą reprezentuje PiS – ale która jest szersza niż tylko ta partia polityczna – intelektualnie, zaznaczam, na razie tylko intelektualnie, czerpie zaplecze z faszyzmu polskiego lat trzydziestych. Tak jak endecja i ONR oraz ruchy pokrewne istniały wówczas jako potężny i rodzimy podmiot polityczny, tak współcześnie istnieje konglomerat PiS – ruch narodowy – Kukiz jako pewnego rodzaju odnowienie tej tradycji. W tym sensie to jest zupełnie inna sytuacja, niż w latach 39–56, bo tam mieliśmy do czynienia z dwoma bardzo potężnymi państwami ościennymi, które polską podmiotowość polityczną chciały po prostu zniszczyć.
Problem z tą nową hegemonią polityczną, poza jej autorytarnymi ciągotami, polega na tym, że interesy pewnego odłamu nowego polskiego mieszczaństwa realizowane są w imię ideologii, która jest na swój sposób kompletnie niedzisiejsza. Nie ma w niej na przykład miejsca na etos pracy albo na pochwałę wspólnoty obywatelskiej, opartej na różnicy, sporze i dyskusji.  Obóz rządzący głosi natomiast ideologię bohaterskiej śmierci, co polskiemu konserwatywnemu mieszczaninowi służy raczej do fantazjowania – on nie chce żadnej bohaterskiej śmierci, lubi natomiast podniecać się wyobrażeniami na jej temat – albo wzorce ziemiańsko-kresowe, które są równie adekwatne do dzisiejszej polskiej rzeczywistości, jak dla Niemiec drugiej połowy XIX wieku postać wodza Germanów Hermana, który by rozgromił rzymskie legiony. Sny, które w gruncie rzeczy pozwalają lepiej się poczuć w dzisiejszej trudnej rzeczywistości. I wyznaczyć granicę swój – wróg. Swój to ten, z którym można osiągać szczyty egzaltacji przy tych marzeniach, a wróg to ten, który ma do nich stosunek sceptyczny.
Przywołał pan tutaj to straszne hasło „faszyzm”. Niedawno prezydent Duda był w Kielcach (70. rocznica Pogromu Kieleckiego) i zadeklarował, że nie ma w Polsce miejsca na rasizm, ksenofobię i antysemityzm, czym uspokoił trochę tych, którym się wydawało, że obecnie jest na to miejsce…
Jarosław Kaczyński w Białymstoku powiedział coś podobnego, kładąc zresztą nacisk na potępienie antysyjonizmu i ogłoszenie w dużym stopniu poparcia Polski dla Państwa Izrael. Wydaje mi się, że tutaj aktualnie rządzący prowadzą dość misterną grę. Z jednej strony dają przyzwolenie na zachowania, które czerpią z arsenału faszyzmu i mogę tutaj bardzo konkretnie powiedzieć, o co mi chodzi; faszyzm działa w ten sposób, że sfrustrowanej i wściekłej grupie społecznej wskazuje jakąś mniejszość, grupę słabych, jako obiekt zastępczy dla wyrażenia tej wściekłości.  Ale by uzasadnić agresję przedstawia tych słabych jako ukrytych przedstawicieli jakiejś wielkiej obcej siły, która za ich pomocą chce nas zniszczyć. Wtedy walka ze słabymi nie jest walką ze słabymi, czyli czymś niegodnym, tylko jest zwalczaniem jakiejś strasznej, zwykle zewnętrznej siły.
Soros!
Na przykład. Wtedy antysemityzm nie jest atakowaniem bogu ducha winnych przedstawicieli mniejszej społeczności, tylko staje się walką z jakimiś Żydami z Nowego Jorku albo z Izraela, lub z Judeo-Polonią… Wydaje mi się zresztą, że aktualnie to nie antysemityzm, który pozostaje dla tego rodzaju myślenia strukturą wzorcową, jest najsilniej ujawniany, natomiast działają dwa inne elementy głęboko antyrównościowe. Przede wszystkim wrogość wobec uchodźców, a po drugie wrogość wobec środowisk LGBT, czyli wszystko to, co kwestionuje wyobrażenia i fantazje o supremacji białych, polskich mężczyzn. I ta wrogość wobec LGBT, genderu, homoseksualistów, lesbijek, itd. jest uderzaniem w grupę ewidentnie słabszą – również w kobiety w ostatecznym rozrachunku – ale jednocześnie pod pretekstem, że walczymy z Brukselą, która nam narzuca jakąś obcą ideologię. Jeżeli bije się jakichś tutejszych właścicieli kebabów albo ludzi, którzy znaleźli się tu, bo pomagali Polakom w Iraku, albo handlują na jakichś stadionach, czyli naprawdę słabszych w tym społeczeństwie, to pod pretekstem, że walczymy z Państwem Islamskim. I ten rodzaj przemocy wobec słabszych, przyzwolenia na przemoc wobec słabszych pod pretekstem, że walczymy z kimś silnym, to jest klasyczny faszystowski gest i moim zdaniem aktualna władza „puszcza oko” i na to przyzwala, co więcej zachęca. Blokuje policję, która mogłaby to powstrzymywać: wyrok, który karze policjanta za to, że wystrzelił pocisk i zranił jakiegoś kibica, w trakcie przepychanki, to jest po prostu powiedzenie policji: „nie róbcie nic!”. Mamy z jednej strony przyzwolenie, z drugiej – właśnie takie gesty, jak przemówienie Kaczyńskiego czy Dudy, które moim zdaniem są adresowane przede wszystkim do świata zewnętrznego, do amerykańskiego establishmentu, który na wszelkiego rodzaju antysemickie ruchy reaguje bardzo nerwowo…
To było przed wizytą Obamy.
No, właśnie. A poza tym, w gruncie rzeczy Polsce wygodny jest sojusz z Izraelem. Izraelowi na tym sojuszu niesłychanie zależy, bo w Unii Europejskiej Izrael ma złą markę, w związku z tym będzie gotów przymknąć oczy na wiele, żeby mieć polityczne poparcie Polski, a Polsce zależy przede wszystkim na technologiach militarnych, które Izrael posiada i na uprzywilejowanych stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. W tym sensie, oczywiście i Duda, i Kaczyński mówią, że raczej nie należy być antysemitą, ale jednocześnie „puszczają oko”.
W pana książce znalazłem bardzo ciekawy akapit – proszę o jakiś komentarz – mianowicie, że poza patriarchatem, który jest tradycyjny w Polsce, w sferze społeczno-politycznej, jest też matriarchat psychologiczny.
„Matriarchat psychologiczny” to formacja, która moim zdaniem wywodzi się z pańszczyźnianej przeszłości polskiego społeczeństwa. W społeczności zmuszonej do pracy o praktycznie niewolniczym charakterze mężczyźni byli po prostu społecznie słabi. A kobiety zajmowały się przetrwaniem, czyli rządziły tym małym światem, jakim były rodziny.  Żadnej innej suwerenności ta społeczność nie miała. Ale w związku z tym cechy odpowiedzialności, umiejętności podejmowania decyzji, przewidywania przyszłości, dbania o innych, o dzieci i o rodziny, były całkowicie pozostawione kobietom. Mężczyźni brali odwet na tych słabszych członkach rodziny, czyli pili i bili, zaś kobiety, w oparciu o religię, pogardzały nimi. I tak to sobie trwało. Po uwłaszczeniu i nawet industrializacji w II połowie XIX wieku ten sposób życia bardzo się nie zmienił. Potem w PRL-u również nie, ponieważ gospodarka przemysłowa tego ustroju była w dużym stopniu oparta na modelu folwarcznym. I w ten sposób został on przeniesiony w lata 90. Siłą kobiet w tym układzie jest przede wszystkim ich religijność i związek z Kościołem. To znaczy posiadanie takich figur, które im daje poczucie moralnej wyższości nad tym okropnym mężczyzną, który niby rządzi, ale brutalnością, i jest przez to prawie zwierzęciem. I kobiety w Polsce potrafią tę moralną przewagę świetnie wykorzystywać. Wprawdzie, owszem, dostaje im się, kiedy mężczyzna się upije, czyli jest akurat „awanturujący się”, ale potem bardzo często potrafią go tak przeczołgać na zasadzie moralnego upokorzenia i odebrania mu związku z dziećmi, że ostatecznie ich władza jest bardzo duża. Oczywiście, nie usprawiedliwia to przemocy.
W pewnym sensie analogiczne zjawisko występowało również w klasach wywodzących się ze szlachty. W XIX wieku polska szlachta utraciła swoją podmiotowość polityczną i w związku z tym ginęła w powstaniach albo szła na Sybir – co oczywiście też jest trochę zmitologizowane, bo większość jednak nie ginęła i jakoś współżyła z zaborcami – ale już nie była podmiotem politycznym, utraciła motor działania. I wtedy kobiety odgrywały ogromną rolę w społeczeństwie polskim, szczególnie w drugiej połowie XIX wieku. Bardzo dobrze opisuje to na przykład Brzozowski. Na początku XX wieku były bardzo samodzielne i wyemancypowane. W tym sensie psychologicznie silna pozycja kobiet i w klasach ludowych, i w klasach szlacheckich czy inteligenckich, trwała. To bardzo odróżnia Polskę od społeczeństw tradycyjnie mieszczańskich, jak francuskie, angielskie, czy amerykańskie. W tych społeczeństwach dominacja męskiego, silnego – ale silnego w ten nowoczesny sposób, czyli odpowiedzialnego, umiejącego działać, itd. – mężczyzny była nieporównanie większa niż w Polsce. Oczywiście nie dotyczy to Afroamerykanów. W afroamerykańskiej społeczności, wyzwolonej z niewolnictwa – jak wiemy, w tym samym momencie, co polskie społeczeństwo z pańszczyzny – absolutnie dominującą rolę w rodzinie odgrywają kobiety.
Profesor Staniszkis powiedziała ostatnio, że brzydzi ją taka bezinteresowna zawiść, chłopska radość, z jaką ludzie się odnoszą do ofiar tego, co się obecnie dzieje – mowa o powszechnym pozbawianiu stanowisk. Czy to należy piętnować czy też po prostu jest to zjawisko, które nam towarzyszy z takich, a nie innych powodów, o których pan pisze w książce?
Zawiść jest dość powszechnym uczuciem i nie należy się jej specjalnie dziwić, ale w szczególności ujawnia się tam, gdzie mamy do czynienia z poczuciem słabości. Można to łatwo zrozumieć: ci, którzy nie mają poczucia, że sami mogą do czegoś dojść, podejmować sprawcze działania, raczej zajmują się tym, żeby źle życzyć innym. Ciekawe, że ten sam rodzaj zawiści opisywali badacze, tacy jak Adorno, Horkheimer czy Fromm. Ale oni opisywali ją jako cechę niemieckiego drobnomieszczanina, wcale nie wiążąc tego z chłopskim podmiotem. Więc sądzę, że ten rodzaj zawiści nie jest związany z chłopskim czy drobnomieszczańskim pochodzeniem, tylko z pewnymi cechami podmiotowości, przede wszystkim z poczuciem słabości, samodefiniowaniem się jako słabego. To podstawowy moment, który powoduje, że tej zawiści jest tak bardzo dużo w społeczeństwach Zachodu. I to jest coś, czego myśmy nie dostrzegali. Nie było rozpoznane to, jak bardzo duże grupy w społeczeństwie czują się słabe, pozbawione podmiotowości w tym nowym systemie ukształtowanym po 89 roku. Uważam, że to konsekwencja neoliberalnego charakteru tego systemu, który powstał, bo wymaga on od ludzi nieprawdopodobnej siły, sprawczości, a jak komuś się nie udaje, obciąża go moralnie.
Oczywiście, istnieje też coś takiego, jak chłopska zawiść, która wiąże się z pewnymi cechami wspólnot chłopskich, w których każdy, kto się za bardzo wyróżnia, staje się niebezpieczny dla wspólnoty, więc jest tępiony. Myślę, że ta chłopska zawiść też w Polsce odgrywa rolę, bo polskie społeczeństwo ze swoją chłopską genealogią odziedziczyło wiele rysów psychologicznych z niej się wywodzących.
Kolejne pytanie dotyczy zasadności poczucia winy i tego, co się lansuje w prawicowych środowiskach, czyli mówienia o „pedagogice wstydu”…
Ostatnio pojawiło się bardzo dobre pojęcie, które wydaje się na to odpowiedzią. W wywiadzie dla Wyborczej użył go Przemysław Czapliński („Koniec wstydu, czas na horror”, aut. Grzegorz Sroczyński, 25.05.2016, Duży Format) – chodzi o zdolność do dumy z tego, że umiem się wstydzić. To jest cecha społeczeństw dojrzalszych niż polskie społeczeństwo, polegająca na uświadomieniu sobie, że każde społeczeństwo i każda państwowość w swojej historii ma zwykle, oprócz jasnych, bardzo ciemne karty. Okres po II wojnie światowej, a właściwie po latach 60. w kilku bardzo silnych społeczeństwach zachodnich był okresem natężonej refleksji na temat tej właśnie ciemnej strony, czyli winy. Zaczęło się od Niemiec i winy Niemców. Niemcy mają to szczęście, że ich wina absolutnie nie może zostać zakwestionowana. Oni się musieli z nią jakoś skonfrontować i w tym społeczeństwie świadomość winy i wstydu, który ciąży na tradycji niemieckiej, jest bardzo głęboka. Nie mogę powiedzieć, że powszechna, bo jak wiadomo nic takie nie jest, ale głęboka na pewno. Inne społeczeństwa, które tego dokonywały, to na przykład społeczeństwa anglosaskie, konfrontacja z dziedzictwem kolonialnym, czy z historią niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych. Teraz bardzo aktualny jest temat dotyczący pierwszych Amerykanów, jak to się teraz chyba poprawnie nazywa, czyli krótko mówiąc „Indian”. To wszystko jest praca nad różnego rodzaju ciemnymi stronami historii własnych społeczeństw. Jest jednak pewne „ale”. Problem polega na tym, że to się stało też cechą najsilniejszych społeczeństw: amerykańskiego, angielskiego, niemieckiego. W 90. latach to były te społeczeństwa, które jednocześnie narzucały model neoliberalny całemu światu. W związku z tym w społeczeństwach słabszych, a też w słabszych odłamach tych silnych społeczeństw pojawiło się podejrzenie, że jest to sposób narzucania dominacji i reakcja: „nie, my się nie chcemy niczego wstydzić! Nie poddamy się!”. I myślę, że Polska tu się dobrze wpisuje w taki odruch. Oczywiście, osobiście uważam, że to niesłychanie ważna rzecz, żeby umieć być dumnym z tego, że rozpoznałem swoje ciemne strony. Co więcej, że to jest niezbędne.
Niezbędne jest też w indywidualnym procesie dojrzewania, żeby nie było takiej idealizacji czy dewaluacji…
Dokładnie to samo dotyczy dojrzewania społecznego, ale rozumiem ten odruch buntu, który się pojawił właśnie dlatego, że ta praca sumienia zaczęła być traktowana jak wymóg: „każdy cywilizowany człowiek tak musi”. A rozważyć swoją winę można tylko w warunkach wolności, bez jakiegokolwiek przymusu. To widać nawet w Niemczech, gdzie Niemcy Zachodnie tę lekcję mają przerobioną, a Niemcy Wschodnie nie i w Niemczech Wschodnich jest ewidentny odruch „nie będziemy czuć żadnego wstydu i nie weźmiemy uchodźców”.
To, co pan mówi zachwiało jakoś moją wcześniejszą wiedzą, która jest teologicznym podziałem na postawy protestantów i katolików, bo zawsze mi wpajano, że tam na Zachodzie, w Niemczech, gdzie przeważa chrześcijaństwo protestanckie jest „etos pracy”, a tutaj w katolicyzmie „etos winy i cierpienia”.
Byłbym tu bardzo ostrożny. To znaczy istnieje różnica pomiędzy społeczeństwami protestanckimi a katolickimi, ale powiedzieć, że w protestanckich nie ma etosu winy… Nie, protestantyzm obciąża człowieka winą, tak w luteranizmie, jak w formie stworzonej przez Kalwina – która przez purytanizm ukształtowała Stany Zjednoczone – człowiek jest w zasadzie w grzechu. Bez łaski nie ma żadnej szansy, żeby tej winy się pozbyć, a łaskę uzyskuje się głównie przez pracę. Natomiast wydaje mi się, że w społeczeństwach katolickich ten proces dystrybucji winy jest o wiele bardziej wspólnotowy. To jest jego podstawowa cecha, tzn. on jeszcze wywodzi się z na wpół feudalnych, agrarnych społeczności, w których powierzało się swoją winę Kościołowi, kościelnej hierarchii, a Kościół mógł dać odpuszczenie, jak pan łaskę. To powoduje, że ekonomia winy w świecie katolickim jest zupełnie inna, niż w tym protestanckim. Na dodatek to nie jest ukształtowane tylko przez tradycję religijną, ale w ogromnym stopniu przez tradycje polityczne. Dawne NRD, czyli wschodnie landy, to jest najbardziej protestancka część Niemiec, niemniej to tam jest najsilniejszy opór przeciwko i wzięciu na siebie winy za Zagładę, i wzięciu na siebie odpowiedzialności na przykład za problem z uchodźcami. Wzięciu na siebie tego poczucia, że to nas dotyczy, musimy coś z tym zrobić. I wydaje mi się, że to nie chodzi o tradycję religijną, tylko przede wszystkim o historię polityczną XX wieku. W krajach, które przeszły proces zakwestionowania swej triumfującej tożsamości w latach 60., tak jak w Niemczech zakwestionowano głębokie trwanie w tradycji nazistowskiej w Bundesrepublice, proces brania na siebie odpowiedzialności za przeszłość i za wstyd jest silny. Tam, gdzie tego nie było, po prostu to się nie dzieje i jest bardzo silny opór.
Wróćmy do tej „chamofobii” z wywiadu prof. Mikołejki („Jeden drugiemu wchodzi na głowę”, rozmowa Aleksandry Klich ze Zbigniewem Mikołejką, Magazyn Świąteczny Gazety Wyborczej, 25.06.2016).
W wywiadzie profesora Mikołejki jest taki spontaniczny odruch polskiego inteligenta, intelektualisty, wobec promowania brutalności, którego aktualna władza dokonuje. Który z kolei jest wpisany w ten odruch, o którym mówimy: „nie będziemy się wstydzić, nie będziemy przepraszać, nie będziemy pomagać słabszym, dajcie nam wszyscy spokój!”. Inna sprawa, że paradoksalnie „chamofobia” i w ogóle cały etos inteligencji oparty na odróżnianiu się od klas niższych utrwala podział na „panów” i „chamów”, czyli dziedzictwo polski folwarcznej.
Kaczyński mówi: będziemy walczyć z poprawnością polityczną, nie będziemy jej promować, tylko wprost przeciwnie.
Tak, to się też wpisuje w ową „odmowę wstydu”. Podobnie jak to, co mówi Korwin-Mikke, kiedy zwraca się do dziecka, które jest niepełnosprawne: „wiesz, dziewczynko, że inne dzieci się ciebie brzydzą”; po prostu brutalność, która jest jakąś formą okrucieństwa, ale które też znajduje rezonans u bardzo wielu ludzi… I znowu powiedziałbym, że oni się czują słabi i budować swoją siłę mogą przede wszystkim przez wytykanie jeszcze słabszych. W tych społeczeństwach, w których się od dawna i bardzo dużo robi badań dotyczących psychologii społecznej, najbardziej w amerykańskim, wiadomo, że cechą tzw. „white trash”, po polsku to się nazywa brzydko „białych odpadów”, jest to, że ich słabość społeczna kompensowana jest niechęcią do czarnoskórych, bardzo często silnym rasizmem, niechęcią do homoseksualistów… Są tam ludzie, którzy stosują pewną formę agresji, dającą im kompensację słabości. Moim zdaniem w Polsce mamy do czynienia z bardzo podobnym procesem, którego adresatem i wyrazicielem są wszyscy, którzy czuli się słabi przez te dwadzieścia parę lat, słabi dlatego, że nie mieli umiejętności, sprawności, że przypadek spowodował, że znaleźli się wśród przegranych, albo słabi dlatego, że już struktura tego nowego społeczeństwa nie dawała im żadnej szansy.
Jakie są w takim razie rokowania w skali polskiej i ogólnoeuropejskiej?
Był taki moment, okamgnienie, koniec lat 90. – początek 2000, kiedy wydawało się, że ustalił się pewien stabilny porządek. Cechowała go absolutna hegemonia Zachodu, a przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, upowszechnienie tej ideologii gospodarczej, którą się nazywa neoliberalizmem, a jednocześnie dyskurs praw człowieka. I pewna ślepota na nieprawdopodobną nędzę i cierpienie świata globalnego południa. I to okamgnienie się po prostu skończyło. To był krótki moment historyczny. Ta reszta świata się na różne sposoby dobija do naszego świata. Na przykład Afryka. Nie ma powodu, aby ludzie, którzy mają do wyboru albo żyć w nędzy, albo zostać zabitym przez jakiegoś fanatyka, nie próbowali się przenieść do „lepszego świata”, czyli Europy. W związku z tym, gdy upadła bariera, jaką stanowiły północnoafrykańskie dyktatury – które zresztą sami pomogliśmy obalić – te miliony ludzi, którzy żyją w Afryce w nędzy i ciągłym zagrożeniu przemocą, będą próbowały wędrować na północ. A przynajmniej najbardziej aktywna część z nich. I naszą rolą jest próbować wziąć odpowiedzialność za tę sytuację. Ale istnieje oczywiście inny scenariusz. Zawsze może się zdarzyć tak, że społeczeństwa Zachodu będą uciekać od odpowiedzialności i będą szukać oparcia w kimś, kto za pomocą skrajnie brutalnej potęgi militarnej i postawienia drutów kolczastych będzie nas odgradzał od tego.
Kandydatem jest putinowska Rosja. I w tym sensie jednym z wyborów, które są przed nami, może być pytanie, czy kierujemy się w stronę Rosji? Ostatecznie, niezależnie od całej antyrosyjskiej retoryki aktualnego rządu powielamy pewne rosyjskie modele polityczne. A grając na przykład na rozpad Unii Europejskiej, za jakiś czas staniemy się rosyjską prowincją.
Inny scenariusz to stworzenie Unii, posiadającej dość suwerenności, by mogła wziąć odpowiedzialność i za siebie samą, czyli za sytuację wewnętrzną, na przykład uregulowanie problemu uchodźców i za przeciwstawienie się takim agresywnym mocarstwom jak Rosja, i za konkurencję gospodarczą z takimi potęgami jak Chiny czy Stany. Ale do tego konieczne jest, aby społeczeństwa europejskie miały poczucie wspólnoty i gotowości do delegowania części swojej suwerenności na rzecz takiego kontynentalnego bytu politycznego, w który Europa moim zdaniem musi się zmienić.

 


Andrzej LederAndrzej Leder (ur. w 1960 r.) – filozof kultury, psychoterapeuta. Studiował medycynę i filozofię. Kieruje Zespołem Filozofii Kultury w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Autor książek.: „Przemiana mitów, czyli życie w epoce schyłku. Zbiór esejów” (Wyd.OPEN 1997); „Nieświadomość jako pustka” (Wyd. Inst. Filozofii UW 2001); „Przemiana mitów, czyli wojna o obrazy” (Wydawnictwo OPEN, 2004); „Nauka Freuda w epoce Sein und Zeit” (Wyd. Fundacji Aletheia 2007). Za książkę „Prześniona rewolucja” (Wyd. Krytyki politycznej 2014) był nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” oraz nagrody historycznej im. Kazimierza Moczarskiego. Przez 20 lat publikował w czasopiśmie „Res Publica Nowa”, jego teksty ukazywały się także m.in. w „Dialogu” i „Krytyce Politycznej”. Członek Polskiego Towarzystwa Fenomenologicznego. Niebawem ukaże się jego najnowsza książka pt. „Rysa na tafli. Psychoanalityczna historia idei XX wieku” (Wyd. PWN 2016).