Skąd się biorą dzieci?
Na to ważne pytanie próbuje właśnie odpowiedzieć resort zdrowia, bezceremonialnie wkraczając do naszych łóżek i przy okazji zabierając nam jedną z najskuteczniejszych metod na pomoc w poczęciu dziecka, jakim jest in vitro.
Zbigniew Wolski
Minister Konstanty Radziwiłł zdawkowo oświadczył, że program in vitro zakończył się, nie dając szans na żadną dyskusję na ten temat. Rząd wie lepiej, jak może pomóc parom, które mają trudności z posiadaniem potomstwa, rusza Narodowy Program Prokreacyjny, w którym na początek nie podoba mi się jego nazwa. Dotychczas pary, które nie mogły doczekać się dzieci mogły liczyć na pomoc specjalistycznych klinik, gdzie z pomocą zapłodnienia pozaustrojowego zwiększała się znacznie ich szansa na pociechy. Takie wsparcie było współfinansowane do końca czerwca bieżącego roku, kto nie zdążył – jego strata. Otwiera to oczywiście nowe możliwości przed prywatną służbą zdrowia, ale przecież nie o to chodzi, by na dzieci było stać jedynie tych bardziej zamożnych. Resort zdrowia nie skomentował swojej decyzji, poprzestając zapewne na przeświadczeniu, że przecież i tak to nic nie zmieni. Nie znaleziono również poważnych argumentów naukowych mających wpływ na taką decyzję. Wynika z tego, że decyzja zawiera w sobie naleciałości ideologiczne, bo trudno je uznać za religijne. Kościół ma za złe lekarzom, że podczas stosowania metody in vitro nie rozróżniają płodów od komórek i stanowiska obu stronnictw zapewne nigdy się nie zbliżą. Nie podoba mi się, że wpływ poglądów ideologicznych jednych ludzi ma ważny wpływ na kształt rodziny drugich. Zabieranie zdesperowanym rodzicom kolejnej szansy jest nieuczciwe w pełnym tego słowa znaczeniu.
Oczywiście, rząd ma plan jak wyjść z patowej sytuacji, rozwiązaniem ma być Narodowy Program Prokreacyjny, o którym dość niewiele wiadomo, poza tym, że opierać się ma na naprotechnologii. W kraju ma powstać kilkanaście ośrodków reprezentujących program. Sama nazwa naprotechnologia kojarzyć się może bardziej z inżynierią lądową, niż ze zdrowiem, ale to już inna sprawa. Historia tej metody wspomagania dzietności sięga już kilkudziesięciu lat wstecz, jej twórcą i gorącym orędownikiem jest Thomas W. Hilgers. Wszystko zaczęło się w Stanach Zjednoczonych po wprowadzeniu w życie zmian w prawie ułatwiających dostęp do antykoncepcji i aborcji. Można powiedzieć, że naturalnym biegiem rzeczy takie zmiany spotkały się ze sprzeciwem środowisk chrześcijańskich, co sprawiło, że ruch stał się popularny i obecnie jest jednym z kilku głównych zajmujących się szeroko rozumianym planowaniem rodziny. Tak wrażliwy temat jak rodzina i posiadanie dzieci jest oczywiście dobrym tematem do długich dyskusji nad granicami interwencji medycyny w organizm człowieka. Trudno tu wykreślić wiarygodną granicę pomiędzy religią a medycyną, ponieważ każdy ma na ten temat swoje zdanie. Nie jest dobre również to, że w naszym kraju dość brutalnie ucina się dyskusję na rzecz nakazu urzędowego. Nie o to chodzi w tym zagadnieniu. Naprotechnologia swój sukces upatruje w monitorowaniu organizmu kobiety, na podstawie technik wspomagających obserwacje, obrazując najlepsze do zapłodnienia okresy czasu. Założeniem naczelnym jest ograniczenie inwazyjności we wspomaganiu płodności. Środowiska lekarskie określają odsetek par, którym taka forma może pomóc na pięćdziesiąt procent. Nasuwa się pytanie o pozostałą część.
Z punktu widzenia szydercy nasuwa się także pytanie o jedno z głównych założeń rodzinnych rządu, mianowicie zwiększenie przeciętnej dzietności u Polki. Może stwierdzenie to nie jest na miejscu, lecz wykreślenie jednej z metod zwiększenia dzietności, kłóci się z tymi założeniami. Widać ideologia znów wzięła górę nad pragmatyką.
Uszczelnienie procesu zwiększenia ilości dzieci w naszych rodzinach widać z zupełnie innej strony. Władza sądzi chyba, że jeśli już dziecko jest poczęte, to problem mamy z głowy i pozostaje czekać na rozwiązanie, jakim by ono nie było. Pani premier opowiedziała się przecież za całkowitym zakazem aborcji. To dość szorstkie traktowanie przyszłych matek, nie mówiąc już o możliwości wyboru przez nie: czy chcą urodzić dziecko z wadami wrodzonymi, które nie będzie w stanie samodzielnie egzystować i skazane będzie na cierpienia. Znów wkraczamy na grząski grunt pogranicza wiary i medycyny. Przy okazji kolejnych perturbacji z dobrym wyjaśnieniem złych rozwiązań rządu, pojawia się niczym bumerang temat aborcji, od razu przyciągając wiernych przeciwników i stronników. Można być pewnym, że każda publiczna debata na ten temat spotka się z dużym zainteresowaniem i inne zagadnienia będą mogły spokojnie iść swoimi torami. Ciekawe jest także to, że najwięcej o aborcji mają do powiedzenia te osoby, które nie powinny mieć z nią żadnego kontaktu. Najgłośniej na demonstracjach krzyczą zawsze panie w dość podeszłym wieku, jak również przedstawiciele kleru.
Dobrym przykładem na dyskusję o aborcji jest postać profesora Chazana. Ten lekarz stał się, nazwijmy to, popularny, bo trudno powiedzieć w tym miejscu sławny, gdy odmówił przeprowadzenia aborcji u małżeństwa Rigamonti, usprawiedliwiając się swoim sumieniem. Półtora roku temu dziecko tego małżeństwa przyszło na świat. Jego życie było krótkie i przepełnione cierpieniem, nie potrafili mu pomóc nawet lekarze opieki paliatywnej. Miało wodogłowie, nie posiadało części kości czaszki, miało zniekształcone kości policzkowe, a przede wszystkim jego oczy rozwinęły się poza czaszką, nie miało także powiek. Zawsze czujne media katolickie dostrzegły w tym barbarzyństwie dobre strony, nazywając śmierć dziecka dobrą śmiercią. Trudno jest komentować takie stanowisko w racjonalny sposób i bez epitetów.
Sprawa posiadania potomstwa jest w bezczelny sposób wyciągana na wierzch przez rząd, jeśli tylko atmosfera polityczna robi się nieznośna. Nie ma w tym postępowaniu chęci pomocy komukolwiek, jest natomiast zamiar uderzania w emocje i poglądy, w tym w mocno zakorzenioną wiarę chrześcijańską. Przypuszczalnie o aborcji będziemy znów wiele słyszeć podczas zapowiadanych prac nad konstytucją. Kolejny raz będzie okazja do podzielenia Polaków i ukazaniu im całego zła, jakie kryje się w in vitro. Wówczas znów znaczna część z nas stanie przed pytaniami bez odpowiedzi, czy chce mieć dzieci i czy jest prawdziwym katolikiem.