Obcy
Szymon Karsz
Wykorzystywanie uprzedzeń i stereotypów do wywoływania nienawistnych nastrojów stanowi niechlubną tradycję w naszych dziejach i w dziejach całego świata.
Do skierowania gniewu społecznego przeciwko tzw. „obcym”, czy też „innym” posunęła się władza nazistowskich Niemiec, czyniąc z antysemityzmu zręby ideologii i doprowadzając do Holokaustu. Zaczęło się niewinnie od straszenia, że Żydzi roznoszą groźne zarazki, by potem zmodyfikować tę teorię, że oni sami są zarazkami (dżumy). Trzeba ich odizolować i w końcu eksterminować, by nie zarażali. Współcześnie również w wypowiedziach niektórych naszych rodzimych polityków pojawia się taka sama figura stylistyczna: tym razem imigranci i uchodźcy mają jakoby roznosić zakaźne bakcyle.
Porównanie obu tych sposobów na stwarzanie atmosfery zagrożenia i wskazywanie rzekomego źródła owych zagrożeń w postaci całych narodowości, sposobu, jakiego jesteśmy świadkami obecnie i tego, który znamy z ponurej historii naszego kontynentu, jest o tyle cenne, że daje nam możliwość zdemaskowania proweniencji obecnej w naszym życiu politycznym doktryny, którą prezentuje Jarosław Kaczyński. Trzeba przyznać, że w obu tych przypadkach, współczesnym i dawnym, szczucie na „obcych” okazało się na tyle skuteczne, że stanowiło trampolinę do osiągnięcia nieograniczonej władzy. Nie tylko stricte politycznej, ale również tej władzy nad umysłami obywateli. Zarówno wtedy, jak i teraz, społeczeństwo zasadniczo jest przekonane o tym, że rzeczywiście ktoś roznosi zarazki, że należy się go pozbyć albo nie wpuścić, aby nie roznosił, i że jedynym, który może zapobiec epidemii jest ostrzegający, naczelny epidemiolog.
Otóż, niektórych odwołań do przeszłości nie wypada stosować, nawet jeśli ze względów pragmatycznych wydaje się to celowe. Albo inaczej: politycy, z którymi mieliśmy do tej pory do czynienia, unikali takich skojarzeń, by nie budzić demonów przeszłości. Dbali o swoją reputację i kierowali się wskazaniami etycznymi. Ten, kto nie zważa na swoją reputację i na wskazania etyczne wygrał. Odwołał się do najprymitywniejszych pokładów ludzkiej natury: pierwotnego strachu i nienawiści.
Przypomnijmy, że doktryna nazistowska wykluczała szereg narodowości i środowisk ze swojej wspólnoty i szermowała wieloma hasłami, takimi jak rasizm, w tym antyslawizm, czyli pogardę dla „ludów słowiańskich”, homofobia, antykomunizm, czy wreszcie antysemityzm. Współcześnie powtarza się większość z ówczesnych haseł, przy czym ze zrozumiałych względów antyslawizm został zastąpiony islamofobią. Jeśli chodzi o antysemityzm znów, jak za Romana Dmowskiego w dwudziestoleciu międzywojennym, zaczyna święcić triumfy i nieuchronnie wdziera się do oficjalnego dyskursu. Świadczy o tym chociażby najnowsza okładka prorządowego tygodnika „Do rzeczy”. Redakcja tego antysemickiego tygodnika zdecydowała się zaktualizować kłamliwą kliszę „Żydokomuny”, z którą bezskutecznie walczyliśmy od dziesięcioleci, a w ostatnich latach prof. Paweł Śpiewak, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego, za sprawą monografii „Żydokomuna. Interpretacje historyczne”. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że na okładce wspomnianego tygodnika antysemickie hasło „Żydokomuny” ilustruje postać pejsatego i brodatego ortodoksyjnego Żyda, który nie miał zapewne nic wspólnego z komunizmem, poza swoim pochodzeniem etnicznym. I znów, tym razem nie sama partia, lecz jej prasowy organ posłużył się stereotypem w celu skupienia uwagi. Tak się bowiem dzieje, że w Polsce samo słowo „Żyd”, a także brodaty starzec w mycce na okładce zawsze przyciąga wzrok i znacząco podnosi nakład. Tradycja podgrzewania antysemickich nastrojów w Polsce ma swoje korzenie nie tylko w historii endecji, ale także w komunizmie, bo to przecież wtedy, a konkretnie w marcu 1968 roku, jak wiemy i pamiętamy, z Polski wypędzono ocalałych z Holokaustu. Prześladowanie Żydów przez komunistów wszelako narodowcom nie przeszkadza w kultywowaniu antysemickiej kliszy „Żydokomuny”.
Obecnie w Polsce żyje tak niski odsetek Żydów, jak w latach trzydziestych w nazistowskich Niemczech. To jednak nikomu nie przeszkadza, tak jak wtedy nie przeszkadzało, w sianiu nienawiści. Aleksander Gleichgewicht, przewodniczący Gminy Wyznaniowej Żydowskiej we Wrocławiu, a w czasach komunistycznych opozycjonista, nie pozostawia cienia wątpliwości, że obecna eskalacja nienawiści w Polsce odbywa się za przyzwoleniem rządzących. Zresztą, nie tylko on nie ma wątpliwości. Wątpliwości nie mamy my wszyscy, odkąd Jarosław Kaczyński zapowiedział, że jego reżim będzie walczył z poprawnością polityczną, czyli nie będzie podejmował jakiejkolwiek walki z językiem i mową nienawiści w przestrzeni publicznej. Faktycznie, trudno walczyć z własnymi wypowiedziami. Dodatkowo, pani Szydło zlikwidowała radę ekspercką do walki w rasizmem, działającą dotychczas przy premierze, co stanowi gest symboliczny: nie jest tylko porzuceniem pozorów, jest chyba także wskazaniem, że skrajne ideologie mają być od teraz w głównym nurcie publicznej debaty. Świadczy o tym także zapraszanie do studia telewizji reżimowej pana Kowalskiego w charakterze eksperta od patriotyzmu, który ochoczo przedstawia swoje ultranacjonalistyczne poglądy.
Polacy statystycznie raczej nie odróżniają wyznawcy judaizmu od wyznawcy islamu, muzułmanina od żyda. Dla nich są oni wszyscy „ciapaci”. Jednych nigdy nie widzieli (chyba że na okładce „Do rzeczy”), innych widzieli zaledwie w telewizji. Mylą ich także z Romami. Z Ukraińcami nie mylą, bo ci nie mają ciemniejszej karnacji, szybko uczą się polszczyzny i są na ogół chrześcijanami. Obywatele dają sobie wmówić, że uchodźcy roznoszą zarazki. Dali sobie też wmówić, że władza uchroni ich przed tymi zarazkami. Rzadko słyszą nawoływania papieża Franciszka o miłosierne wobec wygnańców i ofiar wojennych. Nawoływania te skutecznie zagłusza złowrogi krzyk i odgłos marszowy ciężkich buciorów, zwanych glanami.
Przez długie lata po II wojnie światowej toczyła się dyskusja, jak to możliwe, że kulturalne społeczeństwo niemieckie dało sobą zawładnąć przez ludobójczą ideologię. Starano się wyjaśnić, jak w ogóle mogło do tego dojść w ojczyźnie Goethego? Że kryzys, że frustracja po przegranej i wojnie, a może „obłęd udzielony”?
III Rzesza dokonywała eksterminacji chorych psychicznie. W tym sensie psychiatria włączyła się w ideologię na podobieństwo Sowietów, w których z kolei zdrowych, lecz opozycyjnych wobec władzy więziono w tzw. „psychuszkach” i torturowano m.in. elektrowstrząsami. Dziś w Polsce odżyła próba używania psychiatrii do politycznych rozgrywek za sprawą prof. Łukasza Święcickiego, który na łamach przywoływanego wcześniej tygodnika „Do rzeczy” zwierzył się, że w swoim gabinecie prowadzi intensywną agitację polityczną pacjentów (na rzecz obecnej władzy), stwierdził ponadto, że obecna opozycja jest w stanie „obłędu udzielonego” i że można by ją wyleczyć elektrowstrząsami, a także postanowił na odległość „zdiagnozować” przywódców obecnej opozycji, przypisując im psychiczne aberracje.
Jak się okazuje, w imię politycznej skuteczności można czerpać z rozmaitych tradycji ideologicznych, niemieckiej lub rosyjskiej, do wyboru w zależności od potrzeb. Z ludzi można wydobywać dobro, a można zło. To pierwsze niektórym wydaje się trudniejsze do wydobycia, więc sięgają po to drugie. Hasła demagogiczne na ogół odwołują się do niskich instynktów ludzkich i schlebiają tanim gustom. Rzeczywiście, w dość prosty sposób można skonsolidować ludzi w oblężonej twierdzy, w imię walki z urojonym wrogiem. Ludzie zastraszeni domniemaną epidemią stają się bezradni i posłuszni, łatwo nimi kierować. Trzeba tylko podsycać irracjonalne lęki i uprzedzenia. Wizyta papieża Franciszka i jego humanistyczne przesłanie niewiele tu zmieni. Demony przeszłości zaczynają straszyć.
Pewną nadzieję niosą jednak słowa Adama Michnika: „Gdy przyjechałem do kraju po sześciu miesiącach nieobecności i poszedłem na marsz KOD, nagle zobaczyłem, że jestem w mieście, którego nie znam, wśród ludzi, których się nie spodziewałem, w atmosferze, która mi przypominała rok 1980: pogoda, humor, żarty, dobra wola, wzajemna życzliwość. Coś takiego widziałem też podczas pierwszej wizyty papieża w Polsce w 1979 roku: setki tysięcy ludzi na placach, skupionych w pewnej atmosferze, wokół pewnego nowego wzoru obywatelskiego. I wtedy były przecież jakieś opozycyjne środowiska: KOR, ROPCiO, Kluby Inteligencji Katolickiej”.
Może nie wszystko stracone i ludzie otrząsną się z tego nacjonalistycznego letargu?