Czy Ty KOD-erze na pewno jesteś w KOD-zie? - KOD Komitet Obrony Demokracji
Komitet Obrony Demokracji, KOD
Komitet Obrony Demokracji, KOD
8029
post-template-default,single,single-post,postid-8029,single-format-standard,eltd-cpt-2.4,ajax_fade,page_not_loaded,,moose-ver-3.6, vertical_menu_with_scroll,smooth_scroll,fade_push_text_right,transparent_content,grid_1300,blog_installed,wpb-js-composer js-comp-ver-7.1,vc_responsive
 

Czy Ty KOD-erze na pewno jesteś w KOD-zie?

Czy Ty KOD-erze na pewno jesteś w KOD-zie?
Jacek Sut

Zacznę od cytatu:
Spośród różnych postaw, jakie myśl ludzka wobec świata i życia zajmować może, najbeznadziejniejszą chyba jest cechujący stan umysłowości polskiej – eklektyzm niemocy. Przyjmuje się każdą myśl, odłamek każdego światoglądu – nie bacząc na to, w jakim stosunku pozostaje on do innych, uprzednio już wyraźnie czy też milcząco zaakceptowanych założeń. /…/ Wytwarza się pewnego rodzaju instynktowna nieomylność, /…/, pewnego rodzaju takt, który pozwala zręcznie, choć bezwiednie lawirować w ten sposób, ażeby nigdy nie wywołać żadnego starcia, żadnego konfliktu między myślami”. [Stanisław Brzozowski – Czynniki postępu i prasa – styczeń 1905 r.]
Traf chciał, że ta lektura, od dawna sobie obiecywana, w pierwszym zdaniu bezlitośnie zdzieliła mnie obuchem przez płaty czołowe. Od dawna bowiem zmagam się (głównie na lokalnym gruncie) z nieusuwalnymi zbiorami niedorzeczności w debacie publicznej, wysypem nienawistnych komentarzy, a nade wszystko festiwalem oszustw, półprawd i kłamstwa, o którym w książce pt. „To nie jest dziennik” tak pisze Zygmunt Bauman:
Widmo kłamstwa unosi się nad każdą informacją przekazywaną online lub offline; nad każdą rekomendacją wisi groźba oszustwa. Z wolna (teraz już jednak w szybszym tempie, książka wyszła w 2012 – J.S.), ale konsekwentnie godzimy się z tym stanem rzeczy i przyzwyczajamy do braku szczerości i wszechobecności kłamstwa. /…/ Rutynowe okłamywanie, dementowanie kłamstw i pomawianie o kłamstwa podwyższają jedynie „walory rozrywkowe” polityków. To niewątpliwie niemała wartość w świecie karmionym „inforozrywką” (infotainment) i wiecznie jej spragnionym.
Przełykamy więc, gdy pomawia się o kłamstwo bez żadnych podstaw, bo to gwarantuje ruch na fejsie, uaktywni obrońców „prawdy” lub innego kłamstwa, rozpęta się gorąca dyskusja, w której głosy wyważone szans na przebicie się nie uzyskają żadnych, gdyż z samej zasady pozbawione będą wykrzykników, wersalików i przekleństw. Nader chętnie stosujemy – „ekonomiczne podejście do prawdy”, podkręcanie i „naciąganie” informacji… (Z. Bauman, tamże), bo wymagają tego „wyższe racje”, szczytne cele, racja stanu, potrzeba chwili i obrona wolności. Tak, moi drodzy współmanifestanci, zbyt często godzimy się na uproszczony język debaty, w której wartości „demokratyczne” stają się listkiem figowym dla naszych codziennych, niezbyt już „proobywatelskich” postaw. Mówię tu o istnieniu schizofrenicznej postawy części spośród tej części społeczeństwa, która teraz tak ochoczo manifestuje swoje przywiązanie do demokracji, konstytucji i wartości obywatelskich. Z jednej strony podkreślamy konieczność „obywatelskości” w życiu publicznym, ale jasno stawiamy sprawę, że „moja” ulica, mój pies i moje gumno leżą poza granicami poświęcenia i działają na osobnych prawach. Tu przeważa prostacki neoliberalizm, sarmacka filozofia raz zdobytych przywilejów. Jakże beznadziejną jest walka w gminie o poszerzenie drogi, budowę skweru, poprawę estetyki, stworzenie przestrzeni publicznej dostępnej dla wszystkich. Nazywam to walką, gdyż nawet posadzenie kilku roślin budzi watahy hejterów wkurzonych na to, że nie będą mogli skrótem już deptać trawnika w drodze do przystanku. Mówię o własnym podwórku, bo je znam, ale dotyczy to całej naszej, wiejskiej z ducha i charakteru, Ojczyzny. Sam zresztą tego hejtu doświadczam, a kiedy nie ma się czego przyczepić, to nawet moje starania o kulturę wypowiedzi nagradzane są szyderstwem. Byłem też nazywany kłamcą (!), gdy próbowałem sprowadzić pewną dyskusję z oparów absurdu na ziemię. To wszystko, oczywiście, w mediach społecznościowych i na forach lokalnych. Nie skarżę się. Chcę tylko wskazać, że granica między tym, co „obywatelskie” i „antyobywatelskie” leży jakoś tak dziwnie zawsze poza naszymi płotami, ulicami i nieużytkami, gdzie można wyrzucić worek trawy bezkarnie dopóki jakiś złośliwy urzednik lub organizacja nie zechce zrobić tam publicznego parku. Obywatelskość rozumiemy jako przyzwolenie na niekulturalne odzywki w stosunku do adwersarzy i niewybredne ataki poparte argumentami przedszkolaka („A dlaczego my się musimy na zebranie wyborcze przychodzić dzisiaj? Przecież mógł to być każdy inny dzień. Na przykład miejscowość X miała wczoraj!”). Pomijam żenującą formę tych awantur, ale przeboleć nie mogę, że ludzie, którzy na codzień postępują rozsądnie i mówią niegłupio nagle dają się wciągać w takie jatki. Robią to jednak często, żeby nie opuszczać poziomu czarno-białych podziałów. Wtedy istnieje szansa przeforsowania swojego, partykularnego interesu. W momencie, gdy pojawią się odcienie szarości, gdy nie sposób będzie nie brać pod uwagę szerszej perspektywy i interesów ogółu (rozumianego jako „wszyscy inni”, a nie jako „ja i ci, co podobnie myślą”), stawianie sprawy na ostrzu noża i żądania „kompromisu” rozumianego wyłącznie jako kapitulację drugiej strony nie będą takie łatwe. Awantury służą podziałom, a podziały służą budowaniu murów nienawiści i pretensji. Ze smutkiem obserwowałem wielokrotnie jak „obywatele” zapominają o dobru wspólnym, gdy sprawa dotyczy ich bezpośrednio. O ile oczywiście nie definiowali „dobra wspólnego” jako korzyści dla wąskiej grupki mieszkańców jednej ulicy, lub właścicieli trzech działek, przez które według planów biegnie droga akurat teraz skierowana do realizacji. Z drugiej strony, z jeszcze większa rozpaczą, obserwowałem jak fantastyczne inicjatywy tracą na impecie i świeżości, gdyż nikomu niemal z „obywateli” nie chce się wyrazić (pisemnie, w formie petycji, lub obecności i zabieraniu głosu w dyskusji) dla nich poparcia. Choćby po to, żeby ujawnić się jako druga strona sporu. Za to wszyscy, stadnie jesteśmy za „wolnością, równością i demokracją” i oczywiście stajemy murem za „państwem prawa”. Zapominamy jednak o tym prawie szybko, gdy trzeba wycofać się ze swoim płotem z gminnej działki.
Brzozowski we wskazanym cytacie między innymi na to zwraca uwagę (111 lat temu!). Podam następne przykłady: Były sobie kiedyś plany zagospodarowania przestrzeni. Widniały na nich drogi i place publiczne. Przyszła „wolna” Polska, w której wolność zrozumiano przede wszystkim jako samowolę. Deweloperzy korzystając z nieudolności lub uległości (czasem nieczysto motywowanej) władz wprowadzali do tych planów zmiany, często przy tym podszywając się pod – nomen omen – obywatelskie uwagi i wnioski. Place zostały więc wyprzedane, a drogi pocięte jak domowy makaron mojej babci. Kto był bliżej władzy widział ten chaos i jeśli umiał korzystać, to korzystał. Na przykład wykupując od gminy (taniej) działkę, na której od zawsze wyrysowana była droga (dlatego taniej, bo przecież kiedyś będzie tu droga), ale praktyka wskazywała, że chaosu już się nie powstrzyma, a odpowiednio podgrzewane nastroje skutecznie wybiją każdemu burmistrzowi, czy wójtowi, kto by się takiej pracy podjął, wszystkie porządkujące zabiegi z głowy. To samo czynili deweloperzy, zagarniali całe ulice pod osiedlowe parkingi wiedząc, że budowy się skończą, wprowadzą się mieszkańcy i problem „odzyskania” przestrzeni publicznej dla wspólnych, obywatelskich celów będzie bólem głowy innych (niż te, które wydały pozwolenia) władz i przyszłych mieszkańców, słusznie przeżywających frustrację (kupowali mieszkanie z parkingiem, to jakim prawem gmina chce tu budować drogę?!). Bywało jeszcze śmieszniej – deweloper wybudował domy, ale nie zbudował do nich drogi, po czym nie nękany przez nikogo zniknął. Wkurzeni mieszkańcy zbudowali ją sami, ale… jako ślepą uliczkę, zapewniającą jedynie dojazd do ostatnich posesji. Teraz, gdy gmina nieśmiało przypomina, że tam nadal jest wytyczona droga gminna podnoszą się protesty przeciwko jej udrożnieniu, bo to przecież „nasza” droga. Uczucia rozumiem, z argumentacją się zgodzić nie mogę. Fakt, że droga powstała ze środków mieszkańców wynikał z niedopełnienia umów przez dewelopera, droga w planach zagospodarowania nadal istnieje i właśnie w imię „obywatelskiej” postawy i edukacji należałoby wiedzieć, że nie jest prywatną i że kiedyś do jej budowy dojdzie lub przynajmniej powinno. Nie mówię już o tym, że należałoby się tego – dla dobra pozostałych mieszkańców dzielnicy czy wsi – od władz domagać. Tymczasem tu „obywatelskość” się z nagła wyczerpuje i zaczyna chłopska kalkulacja i walka o kargulowe „trzy palce”.
Dobrze, że KOD zamierza edukować, bo bez tej edukacji żadna inicjatywa nie zakończy się trwałym sukcesem. Jeśli wybierając sołtysa we wsi oddajemy głos na kogoś, kto jednym tchem wylicza nieswoje zasługi (sołtys niczego we wsi nie buduje, bo to nie jego kompetencje), a przemilcza swoją rolę w wieloletnim psuciu planów zagospodarowania przestrzeni (bo jako były starosta owe pozwolenia wydawał) i wyborcy to przełykają, bo mają nadzieję, że ten sołtys powstrzyma inwestycję, która zagraża „ich” prywatnym interesom, to jesteśmy w czarnej d…. Nic tu się nie zgadza, w takim wybieraniu brakuje elementarnej logiki, dyskusje są bezcelowe, nie na temat i pogłębiają chaos. A nade wszystko demolują – tak chętnie ostatnio przywoływaną – „obywatelskość”. Jeśli chodzi o zabezpieczanie prywatnych interesów, to także nie odniosą skutku, chyba że mówimy o prywatnych interesach takiego czy innego byłego starosty lub sołtysa.
Jeśli KOD-erze uważasz, że po Twoim domem nie powinni inni ludzie sobie spacerować nowym chodnikiem lub jeździć przy nowym ulicznym oświetleniu, to nie jesteś w KOD-zie, tylko z KOD-em spacerujesz. Jeśli nie nie sprzątasz po swoim psie – to także. Jeżeli uważasz, że oddanie półmetrowego pasa działki (bo de facto nie Twoja, albo nawet za odszkodowaniem) pod budowę potrzebnego wszystkim chodnika jest bezprawiem i niesprawiedliwością, to nie jesteś żadnym KOD-erem tylko Kargulem broniącym wstążki ziemi w imię chłopskich zasad. Jeśli jednego dnia maszerujesz z flagą, a następnego nie potrafisz wpuścić auta próbującego zmienić pas w korku, przyśpieszasz, żeby się “dziad” lub “baba” nie wepchnęłi i złorzeczysz, gdy ci się to nie uda, to wszystkie te Twoje marsze hucpą są jeno i pozorem. Wyłonimy liderów, część z nich pójdzie pracować na rzecz społeczeństwa, na różnych szczeblach i w różnym charakterze, bo to nieuniknione. Jednak bardzo szybko ci hołubieni liderzy zamienią się we wrogów, kiedy zwrócą tej czy innej grupie, branży czy towarzystwu uwagę, że w imię obywatelskich ideałów powinni sami zrezygnować z części swoich przywilejów. Dobrym przykładem jest opór przed prawem przyznającym pieszym prymat nad samochodami w miejscach przejśc dla pieszych. Klęska na całej linii: “No jak? To ja mam uważać, czy mi się jakiś niedojda pod koła nie właduje?! Niech piesi uważają. Mogą przecież zginąć!”. Jakby zwolnienie i zatrzymanie się przed przejściem nie tylko przekraczały fizyczne i mechaniczne możliwości kierowcy i auta, ale oujmowały mu rangi i honoru.
Na koniec obrazek, który chyba mówi za cały powyższy tekst. Mieszkańcy osiedla, które powstało dawniej mieli ulicę wybudowaną właśnie jako dojazd do posesji. To ci po drugiej stronie widocznego płotu. Od strony fotografującego powstało osiedle, które ma dojazd z kolejnej przecznicy, więc obie dojazdowe ulice, niejednolitą nawierzchnią co prawda, ale się połączyły w jedną. Taką, jaka widniała w planie gminnym od zawsze. Mieszkańcy starego osiedla uznali jednak, że to gwałt na ich własności i przegrodzili ledwo co udrożnioną ulicę płotem. Aby jednak coś od życia mieć wstawili w płocie furtkę. Kluczem do furtki nie zamierzają się jednak dzielić z mieszkańcami nowopowstałego osiedla. Co to, to nie! Sytuacja wygląda więc jak z Barei i – śmiem twierdzić – doskonale oddaje naszą chłopsko-polską mentalność. Mieszkańcy starego osiedla mogą spacerować przez osiedle nowe, ale nowi sąsiedzi mają na ICH osiedle wstęp wzbroniony. Argumenty są różnorakie, ale najsmaczniejszy to taki, że posiadacze klucza, płotu i furtki byli tu wcześniej. Ciekawi mnie ilu mieszkańców tego starszego osiedla zza płotu gorąco popiera KOD i chadza na marsze? I jak sobie radzą z tą – moim zdaniem – jawną sprzecznością myślową? I jak rozumieją obywatelskość? Jeśli jej wyrazem jest ten płot, to oni sami stają się personifikacją najgorszej twarzy pewnej partii, która pojęcie obywatelskości umieściła sobie w nazwie.