Autopsja – wiedza w ramionach bezradności
Janusz Kotarski
Lęk jest „motorem” wspólnego działania dla większości tupiących dziś na mrozie. Nie z obawy o utratę jakiś „przywilejów”. Wszystkie bzdury na ten temat są wyłącznie propagandową sieczką. Tak naprawdę jest to lęk patriotyczny, czyli uczucie lub przekonanie, że Ojczyzna w niebezpieczeństwie. A jeżeli Ojczyzna – to również my, zwykli, szarzy ludzie. Wszyscy, bez wyjątku.
Motorem spontanicznych ruchów społecznych jest lęk. Przede wszystkim egzystencjalny, ale też patriotyczny. Gdy występują równocześnie i stają się udziałem przeważającej części społeczeństwa, pojawia się swoisty „katalizator”. W rezultacie, do poszczególnych jednostek dociera wyraźny sygnał, że nie są oni w tych lękach osamotnieni. Suma lęków – daje siłę. Wówczas wybuchają rewolucje.
Związek między „niech zstąpi duch Twój”, na wypełnionym po brzegi placu (wówczas) Zwycięstwa, a powstaniem „Solidarności” jest oczywisty. Jak pokazała historia, tego „trzęsienia ziemi” nie dało się już powstrzymać, nawet stawiając na niej czołgi.
Pamięć lęków
Lęk jest również „motorem” wspólnego działania dla większości członków KOD. To jednak nie lęk egzystencjalny. Nie obawa przed utratą jakiś „przywilejów”. Wszystkie bzdury na ten temat są wyłącznie propagandową sieczką. Tak naprawdę jest to lęk patriotyczny, czyli uczucie lub przekonanie, że Ojczyzna w niebezpieczeństwie. A jeżeli Ojczyzna – to również my, zwykli, szarzy ludzie. Wszyscy, bez wyjątku.
Po wiekach niewoli ( nie licząc krótkiego międzywojennego epizodu), dopiero od czerwca 1989 zaczęliśmy żyć w wolnej Polsce. Lepszej, gorszej, ale wolnej, a potem bezpiecznej. Dojrzało w niej jedno pokolenie, dojrzewa drugie. Tym pokoleniom ów patriotyczny lęk jest obcy i nieznany. Czysta abstrakcja. Mieli swój kraj w pełnym wymiarze, polskie symbole dookoła i okno na świat. Część – i to znaczna – odczuwa jednak lęk egzystencjalny. Pojawia się dramatyczna sprzeczność, ostra linia podziału. Wzajemne niezrozumienie.
Oba te lęki, doświadczane razem, dobrze znane są tylko tym, którzy pamiętają ich smak z epoki PRL Nakładły się one na siebie. Na poczucie bezradności i traumę daremnych prób. Aż do pamiętnego sierpnia 1980 r., gdy – zjednoczeni – przestaliśmy się bać.
Dziś ponownie się lękamy. Źródłem obu owych lęków są poczynania obecnej władzy. W każdym wymiarze: ekonomicznym, polityki międzynarodowej, dzielenia społeczeństwa.
Cena „cukiereczka”
W wymiarze ekonomicznym powodem lęku jest wyraźny przerost populistycznych zamierzeń socjalnych nad wydolnością finansową państwa. Lękają się zaś przede wszystkim ci, którzy pamiętają słynne „gierkowskie”, „aby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Na końcu owej „siły i dostatku” – po zaledwie 8 latach – były puste sklepy, gigantyczne przed nimi kolejki. Kartki na produkty niezbędne do życia, w ilościach, które nie pozwalały przeżyć. Sto zł, które po kwartale warte było dziesięć i zadłużenie państwa, które de facto zbankrutowało.
Dla pamiętających tamte czasy związek jest oczywisty. Prawa ekonomiczne są bowiem, jak prawa przyrody.
Dla tych, którzy tego nie doświadczyli, celem weekendowych spacerów są – przeładowane dobrem wszelkim – galerie handlowe. W ich korytarzach puste półki to niewyobrażalna fikcja. Wyobrazić nie potrafią sobie nawet ci, dla których oferta tych galerii jest cukierkiem, który mogą polizać przez celofan. Półki więc – w istocie – są też dla nich „puste”. Jednak ich trauma znika ja kamfora, na skutek obietnic zdjęcia celofanu, choćby z jednego cukiereczka. I to jest NAJWAŻNIEJSZE. O skutkach nikt nie myśli. Brakuje na to wyobraźni.
Nauczanie historii
W wymiarze polityki zagranicznej patriotyczne lęki byłych obywateli PRLu są pochodną wiedzy historycznej. Paradoksalnie za czasów komuny nauczano historii lepiej, choć w szczególny sposób, Miał on uzasadnić tezę, że potęgę Rzeczpospolitej Obojga Narodów zniweczyli sami Polacy, a ściślej mówiąc polska magnateria i „rozpasana” szlachta. Lekceważyła butnie położenie geopolityczne, odtrącając „przyjazną” dłoń bratniego, słowiańskiego narodu, położonego nieco dalej na wschód. Zdaniem radzieckich „życzliwych i zatroskanych” nauczycieli polskiej historii, wniosek należało wysnuć taki: Polska nie miała alternatywy i mieć jej nigdy nie będzie. Za jej zachodnią granicą, bowiem, czyha wraże germańskie plemię, którego połowę (od 1945 r.) trzyma na smyczy owa „bratnia”, „pomocna” dłoń. To, że nadmiernie „opiekuńcza” jest bez znaczenia. Coś – za coś.
Po 1989 r. – ogromnym wysiłkiem – udało się nam odwieczną wrogość z germańskim plemieniem zażegnać, Co więcej, odzyskać od owego plemienia solidną rekompensatę materialną (choć oni sami tak tego nie nazywają) Dzięki jego – jako jednego z głównych graczy UE – życzliwemu poparciu wsparto Polskę unijnymi funduszami, a niemieckich przedsiębiorców do zachęcono inwestowania. Dodajmy, że była to rekompensata zapłacona po raz drugi. Reparacje wojenne, po II wojnie światowej, przywłaszczyło sobie „życzliwą dłonią” plemię leżące na wschodzie. Co bardzo ważne Niemcy skutecznie wyciszyły i wygasiły roszczenia ziomkostw.
„Albo – albo”, czy „ani – ani”
Przed tysiącami lat wielki lodowiec zrobił z terenów współczesnej Polski, Białorusi i Ukrainy płaską „autostradę” dla wojów i czołgów. Ze wschodu na zachód i odwrotnie. W 966 r. Mieszko I przyjął chrzest. Mało kto dziś wie, ( a warto wiedzieć w związku z przygotowywaną fetą tego wydarzenia), że w dogmat słowiańskiego pogaństwa wpisana była możliwość porzucenia własnego bóstwa dla innego, jeśli ten drugi był silniejszy. Mieszko I porzucił słowiańskie bożyszcza dla silniejszego boga Niemców i Czechów. Wpisał część „lodowcowej autostrady” w obręb kultury chrześcijańskiej. Nie na długo. W lipcu 1064 r. Wielka Schizma podzieliła chrześcijaństwo na katolicyzm i prawosławie. Byliśmy pomiędzy. Staliśmy się przedmurzem. Nie chrześcijaństwa jednak, jak się utarło głosić, ale katolicyzmu. Zantagonizowanego kulturowo do dziś z prawosławiem, mimo pojednawczych gestów. Te trzy zdarzenia postawiły na wieki polskie plemię przed dylematem: albo ze Wschodem, albo z Zachodem. Tak jakby w „zamienialnych” pogańskich bóstwach Polan, Goplan, Wiślan, Lędzian i Mazowszan, tworzących zręby polskiej państwowości, tkwiła jakaś fatalna, metafizyczna siła.
Dopóki rzeki, bagna, puszcze, porohy i stepy stanowiły naturalną przeszkodę, jakoś sobie radziliśmy. Potem było gorzej, a od końca XVIII w. do niedawna – tragicznie. Z determinacją wybieraliśmy trzecie rozwiązanie „ani ze Wschodem– ani z Zachodem, płacąc przez pokolenia ogromną i krwawą cenę. Ale inaczej nie szło, Jedni i drudzy, chcieli nas zawłaszczyć. W końcu robili to razem. Wielokrotnie.
Jaka będzie ta cena teraz, gdy obecna władza wraca do koncepcji „ani – ani”. Buduje na nowo wrogość z Niemcami, promuje eurosceptycyzm w grupie wyszehradzkich, – a w istocie prorosyjskich – państw, chcąc się wybić na ich przywódcę. Zarazem zaognia stosunki z Rosją. Na domiar złego, odgrzewa ksenofobiczne, mocarstwowe aspiracje, pod sztandarem „patriotyzmu”, że o prowokacjach „smoleńskich” nie wspomnę. Jaką cenę zapłacimy za owe kolejne „ani – ani”, chociaż w ostatnich latach „albo” nie było przecież niemieckie, ale zachodnioeuropejskie, unijne i wparte przez NATO. Doprawdy, jest się czego lękać.
Podziały źródłem nienawiści – nienawiść źródłem klęski
Od pokoleń mieszkańcy „lodowcowej autostrady” byli podzieleni. Wyraźnie, głęboko i antagonistycznie. Upraszczając: wrogi podział przebiegał między szlachtą, a chłopstwem. Był rezultatem egzystencjalnych lęków tych drugich, którzy powstaniem Chmielnickiego zapoczątkowali nasilający się proces upadku Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Antagonizm odciskał się piętnem na kulturze politycznej. Był stymulatorem prywaty magnaterii i części szlachty oraz obojętności chłopów wobec interesu narodowego. Skutki okazały się dla polskiej państwowości i Polaków katastrofalne.
Trwałość tego antagonizmu jest, w historii cywilizacji europejskiej, czymś niebywałym i kuriozalnym. Niezrozumiałym dla mieszkańców zachodniej Europy, ale także Rosji, choć z zupełnie innej perspektywy.1 Przetrwał do dziś. Stanowi główną przeszkodę dla zbudowania społeczeństwa obywatelskiego.
Pokolenia PRLu były świadkami reminiscencji tego antagonizmu między potomkami ludu, a potomkami szlachty, czyli inteligencją – wielokrotnie.
– W czerwcu 1956 r. premier Cyrankiewicz „obcinał ręce” poznańskim robotnikom, którzy – jego zdaniem – „podnieśli je na władzę ludową”. Polska inteligencja siedziała jak mysz pod miotłą.
Po październiku 1956 r. Gomułka, krok po kroku, eliminował inteligencję z życia publicznego za próby odkłamania historii i przywrócenia partnerskich, a nie poddańczych, relacji ze Związkiem Radzieckim. Polskim robotnikom i chłopom było to obojętne.
W marcu 1968 r. robotniczy aktyw partyjny okładał kijami studentów Uniwersytetu Warszawskiego, a robotnicy ściągani na wiece potępienia „syjonistycznych elementów” uczestniczyli w nich gremialnie i nie wyrażali swego sprzeciwu.
Reakcja polskiej inteligencji na mord i prześladowania robotników w grudniu 1970 r., w Stoczni Gdańskiej była więcej niż subtelna, a już na pewno nie masowa, spontaniczna i publiczna.
Ostrożna zamiana wzajemnej niechęci lub obojętności na obywatelski solidaryzm nastąpiła dopiero po strajkach w Radomiu i fali represji wobec ich uczestników, w czerwcu 1976 r. Niespełna 3 miesiące później powstał Komitet Obrony Robotników2. Dzięki temu, w sierpniu 1980 r., do ekipy Wałęsy dołączyli intelektualiści, a do robotników – inteligencja i było nas 8 milionów OBYWATELI.
Nowo-mowa nienawiści
W oficjalnej. komunistycznej propagandzie towarzyszącej -wymienionym wcześniej – wydarzeniom. stosowano powszechnie mowę nienawiści. Odbiorcy komunikatu nie mogli mieć wątpliwości, co jest akceptowane, a co zasługuje na potępienie. Budowano świat pełen dychotomicznych ocen. Takie pojęcia jak „wróg”, „zapluty karzeł reakcji”, „agent na usługach”, „warchoł”, „nieodpowiedzialny element” należały do najłagodniejszych. Propaganda miała odebrać adresatowi szansę swobodnych wyborów. Jak diabeł święconej wody unikała merytorycznej polemiki. Miała upokorzyć, splugawić i wykluczyć. Podzielić na dobrych i złych.
Ludzie żyjący w PRLu doskonale ją znają. Dobrze wiedzą, jak dalece była skuteczna, jak kreowała owe podziały, które utopiły Polskę na 44 lata studni sowieckiego komunizmu.
Dobrze wiedzą też, że służyła tylko jednemu celowi. Zdobycia i utrzymania władzy. Za wszelką cenę. Wbrew interesom rządzonych, nie licząc się z ich potrzebami, z ich uczuciami i mając w głębokiej pogardzie ich patriotyzm.
Dziś słyszą te same słowa. Wierną kopię tamtej narracji, tamtego upiornego kłamstwa. Tylko wachlarz inwektyw się nieco zmienił. Jest bardziej kolorowy. „Ludzie gorszego sortu” „komuniści i złodzieje” „lemingi” a nawet „cykliści i wegetarianie”. Ubrani ( w opozycji do klientów sklepów z odzieżą używaną) w futra z norek.
Młodsze pokolenia nie mają tak wyczulonego ucha. Nie rozróżniają. Łykają mocne, krótkie, wyraziste frazy i traktują je jako wyraz siły, stojących za nimi „racji”. Są proste, definiujące jednoznacznie, łatwe do zapamiętania i wykrzyczenia. Do wyrażenia emocji. Bez zastanowienia, bez dostrzeżenia, że nic za nimi nie stoi, żaden argument, żaden fakt. Bez refleksji.
Dzieli. Taki jest zamiar autorów tej narracji, lansujących siebie na patriotów, a dążących jedynie do dyktatorskiej władzy: Podzielić. Tak samo jak w czasach zaborów, podczas Powstania Listopadowego, Styczniowego i okupacji sowiecko – niemieckiej, w czasach II wojny światowej, Jak podczas tworzenia pseudo-polskiej PRL.
To nie patriotyzm – to zdrada. Największy powód do lęku. Towarzyszy mu bezradność, skojarzona ze sprawdzoną empirycznie wiedzą ludzi, którzy pamiętają.