Czytanka dla młodych - KOD Komitet Obrony Demokracji
Komitet Obrony Demokracji, KOD
Komitet Obrony Demokracji, KOD
1134
post-template-default,single,single-post,postid-1134,single-format-standard,eltd-cpt-2.4,ajax_fade,page_not_loaded,,moose-ver-3.6, vertical_menu_with_scroll,fade_push_text_right,transparent_content,grid_1300,blog_installed,wpb-js-composer js-comp-ver-7.1,vc_responsive
 

Czytanka dla młodych

Czytanka dla młodych
Krzysztof Łoziński

Motto:
„Cyryl jak Cyryl, ale te Metody…” – porzekadło warszawskie o areszcie UBP, później SB, na ul. Cyryla i Metodego
Wielu młodych ludzi nie rozumie, o co ta heca z tym Trybunałem i z tą niezawisłością sądów. Postanowiłem zatem pokazać na przykładach, czym się kończy brak niezawisłości sądów, zależność polityczna prokuratury i innych „służb”, oraz brak takiego hamulca dla rządzących, jakim jest Trybunał Konstytucyjny, gdy rządzący mogą sobie uchwalać każde prawo, jakie zechcą i robić co zechcą Przykłady będą historyczne, od Bieruta po IV RP.
Przykład 1. – za Bieruta.
Sprawa Leonarda Wawrzyńca Żaczkowskiego (prywatnie mojego dziadka), pułkownika „Leonarda”, w czasie Powstania Warszawskiego komendanta Korpusu Bezpieczeństwa Państwowego (powstańczej policji, pilnowała porządku, prowadziła obozy jenieckie dla Niemców).
Leonard Żaczkowski został aresztowany przez UBP w 1948 roku. Rodzina długo nie wiedziała, gdzie jest. Moja matka, a jego córka, jeździła od wiezienia do więzienia i w końcu na Rakowieckiej przyjęto paczkę, później kolejne poszukiwania i w jednym z obozów dla Niemców przyjęto paczkę. Po pewnym czasie paczek już nie przyjmowano i rodzina znów go szukała. Odnalazł się w Rawiczu. Ponad dwa lata siedział bez wyroku.
W grudniu 1950 roku stanął przed sądem. Akt oskarżenia mówił: „w okresie od początku sierpnia 1944 roku do pierwszych dni października 1944 roku na terenie Warszawy, idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, działał na szkodę osób cywilnych ludności polskiej ze względów politycznych przez to, że jako komendant profaszystowskiej organizacji Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa na m.st. Warszawę, zadaniem którego było rozpracowywanie i likwidowanie, przy pomocy własnych komórek obserwacyjno likwidacyjnych działaczy i sympatyków organizacji antyfaszystowskich a w szczególności członków Polskiej Partii Robotniczej i żołnierzy Armii Ludowej…
Dalej akt oskarżenia mówił, że „na Placu Teatralnym strzelał do komunistów” (na Placu Teatralnym byli Niemcy, SS Dirlewanger), oraz że „smarował szyny dla niemieckich transportów jadących na front wschodni” (w sierpniu 1944 roku „niemieckie transporty” mogły jechać z Warszawy już tylko na zachód).
Zeznawali zawodowi „świadkowie”, wyrok ostatecznie 9 lat. Prokurator chciał kary śmierci. Początkowo nawet 3 kar śmierci, ale „dobry Bierut” dwie darował.

Pierwsza strona aktu oskarżenia L. Żaczkowskiego (wycinał z tego „aktu” bibułki do papierosów)

Pierwsza strona aktu oskarżenia L. Żaczkowskiego (wycinał z tego „aktu” bibułki do papierosów)


W 1954 roku dziadek dostał ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Służba więzienna najpierw kilka dni zwlekała, w końcu niechętnie zawiozła go do szpitala. W liście do swojej kuzynki tak to opisywał: „W listopadzie r. ub. zachorowałem na zapalenie wyrostka robaczkowego a byłem operowany, kiedy nastąpiło zapalenie otrzewnej. W stanie prawie beznadziejnym leżałem przez kilka dni, a dziesiątego dnia dostałem przerwę kary i przewieziono mnie do szpitala miejskiego” (w Grudziądzu). […] „Lekarze nie czynili mi wielkich złudzeń, bo kiedy przeniesiono mnie z sali operacyjnej, powiedzieli ‘pilnujcie go jeżeli się obudzi, bo może będzie żył’.” List kończy się słowami: „może się jeszcze zobaczymy, o ile sprawa moja będzie przychylnie załatwiona”. Ostatecznie opuścił więzienie w 1956 roku. Został zrehabilitowany.
Wezwania dla Krzysztofa Łozińskiego - 1982Przykład 2. – za Jaruzelskiego.
Przesłuchanie i mój proces w czerwcu 1982 roku w tzw. „sprawie Narożnika”. Opis wydarzeń mój.
Przesłuchanie po zatrzymani na ul. Okrzei w Warszawie:
Wpada oficer oddziału specjalnego milicji, kpt. D., obecnie celebryta, którego dużo później rozpoznałem w siłowni klubu „Błyskawica” (przez kilka lat prowadziłem tam treningi) i wrzeszczy:
— Gdzie jest Borowski, gdzie jest Narożniak? Mam stu ludzi i wolną rękę z rozkazu premiera! Zaraz ich złapię! – i zaraz po tym – Gdzie jest Bujak?
— Tam, gdzie was nie ma – odpowiadam i wywołuję furię SB-ków.
— Zaraz dostaniesz wpierdol. Będziesz tu skakał pod ścianką, a ja cię będę bił, a jak się zmęczę to ich zawołam! – wyciąga pistolet, przeładowuje i wrzeszczy – zaraz będziesz miał kaliber 9 i o 10 gram będziesz cięższy! Zaraz cię wyrzucę przez okno!
— Przez okno, to ja mogę ciebie wyrzucić – odpowiadam.
Niestety mam ręce skute kajdankami i dodatkowo drugimi przypięte do krzesła.
Po kilku godzinach bicia, zatrzymany razem ze mną, Mirek Ś. załamał się i złożył obszerne zeznanie o treści podyktowanej przez SB-ków. Nie mam do niego żalu. Dwudziestoletni chłopak nie mógł wytrzymać takiej presji. Nie tylko go bili, ale jeszcze szantażowali, pokazywali sfałszowane rzekomo moje zeznania (Mirek nie znał mojego charakteru pisma). Z zeznań Mirka wynikało, że nie tylko planowałem założenie organizacji terrorystycznej, ale jeszcze terroryzowałem ich wszystkich, a oni przychodzili na zebrania, bo się mnie bali. Mało tego, organizacja którą kieruję, istnieje i ma milion członków (tu już SB-cy naprawdę przesadzili).
W Pałacu Mostowskich (Komenda Stołeczna MO):
Późnym wieczorem przewieźli mnie do celi w Pałacu Mostowskich. Na pożegnanie SB-ek zapowiada jeszcze: „jutro będziesz śpiewał, jutro zrobimy ci piętki i imadełko!” Z ujawnionych już przez IPN dokumentów wiem, że protokół zatrzymania sporządzono dopiero o godzinie 23.20. W ten sposób SB zyskiwała 11 godzin do ustawowego czasu zatrzymania (48 godzin). Wówczas nie znałem tego dokumentu, ale dziś jest on i przerażający (bezprawiem) i komiczny (głupotą). W rubryce opisującej rodzaj przestępstwa wpisano dużymi literami: „UWOLNIENIE J. NAROŻNIAKA”. To chyba jakiś nowy artykuł w kodeksie karnym. W innej rubryce: „stan zdrowia dobry” orzekł kapral Jakiś Tam (zapewne dyżurny z KS MO).
Mijają dwie doby i nic się nie dzieje. Przez ten czas Prokuratura Wojskowa odmawia wszczęcia postępowania. Uzasadnienie – brak przestępstwa. Zdesperowany porucznik Witold Jóźwiak dwoi się i troi, aby mnie nie wypuścić. Gdy mija 48 (a właściwie 59) godzin od zatrzymania, wpada na pomysł i załatwia dla mnie postanowienie o internowaniu. Wracam do tej samej celi, ale już jako internowany. Po kolejnych dwóch dniach jestem znów zatrzymany na 48 godzin, a jeden z podwładnych idealnie dyspozycyjnej prokurator Wiesławy Bardonowej przedstawia mi zarzut: „W okresie od 15 maja 1982 r. do dnia 8 czerwca 1982 r. w Warszawie zorganizował i kierował kilkoma wieloosobowymi zebraniami mającymi na celu założenie nielegalnego związku o charakterze antypaństwowym, program którego przewidywał akcje terrorystyczne wobec funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, kradzieże z państwowych instytucji urządzeń poligraficznych, rozpowszechnianie antypaństwowych ulotek, jak również podejmowanie rożnego rodzaju akcji sabotażowo-dywersyjnych.” Słowem – i ty zostaniesz ben Ladenem – SB-cja wzniosła się na szczyty absurdu. W uzasadnieniu prokuratura pisze, że „celem działania podejrzanego było przywrócenie swobód demokratycznych i zniesienie rygorów stanu wojennego” a następnie wyciąga z tego wniosek, że „szkodliwość społeczna czynu jest znaczna”. Sprawa ma się toczyć w trybie doraźnym, co znaczy, że grozi mi od 3 lat wzwyż.
Areszt – Rakowiecka 37A, w Warszawie, III pawilon (dawniej X):
Talon na paczkę żywnościową dla Krzysztofa ŁozińskiegoProkurator Bardonowa dobrze przerobiła lekcję z listu Czubińskiego „do umiejętnego stosowania w pracy politycznej i zawodowej”: „W ostatnich latach zmieniono formy postępowania wobec osób prowadzących działalność antysocjalistyczną […] pociągano do odpowiedzialności karno-sądowej za popełnienie przestępstw pospolitych”. Dobrze odrobił też lekcję porucznik Jóźwiak „osoby te były przed upływem 48 godzin zwalniane z aresztu i osadzane w innej komendzie na kolejne 48 godzin. […] Pomiędzy jednym a drugim zatrzymaniem funkcjonariusze SB pozwalali tym osobom na spacer po mieście, wypicie kawy w kawiarni, kupno owoców”. Porucznik Jóźwiak poszedł dalej. Zwolnił mnie po 59 godzinach, a zamiast spaceru pozwolił mi na bycie internowanym przez dwa dni.
Przez następne miesiące prokurator Anna Detko (vel Jackowska) wielokrotnie przedłuża mi areszt; Uzasadnienie: „postępowanie wymaga jeszcze wielu żmudnych czynności, szkodliwość społeczna czynu jest znaczna, sprawa toczy się w trybie doraźnym”. Za każdym razem odwołuję się do sądu, a sąd moje odwołanie oddala, choć przez kolejne 8 miesięcy w sprawie nie ma żadnego postępu, w aktach nie pojawia się żaden nowy dokument. Prokurator Detko oczywiście doskonale wie, że w sprawie nie ma już do zrobienia żadnych czynności. SB i prokuratura zapewne obawiały się, że materiał dowodowy jest zbyt kiepski nawet dla dyspozycyjnego sądu i chciały, bym jak najwięcej odsiedział w areszcie. Jeden z SB-ków powiedział mi wręcz cynicznie:
— My panu załatwimy wyrok dokonany. Posiedzi pan tyle w areszcie, że sąd to będzie musiał przyklepać. Odechce się panu Narożniaków na długo.
Po tygodniu od aresztowania przewożą mnie na Rakowiecką do III pawilonu (dawnego dziesiątego) więzienia Mokotowskiego. Jak mnie od razu uświadamia jeden z więźniów kryminalnych, „ten trzeci pawilon to przejebana instytucja”. W odróżnieniu od dołka w Pałacu Mostowskich (wilgoć, ciemno, szczury) na III pawilonie jest jasno i czysto. Nie ma wrzasków, mówią mi na pan. Od razu przypomina się refleksja Eugenii Ginsburg z książki „Stroma droga”: „im bardziej uprzejmie i czysto, tym bliżej na egzekucję”. Mnie egzekucja wprawdzie nie grozi, ale potężny wyrok nie jest wykluczony. Na tym pawilonie nie trzyma się byle kogo. Panuje pełna izolacja. Przez 8 miesięcy nie widzę ani jednego więźnia z innej celi, niż moja. Cele są czteroosobowe, ale często więźniów jest 2 lub 3. Z uprzejmością na III pawilonie bywa różnie. Dostaję łóżko po jednym z aresztowanych w sprawie sierżanta Karosa. Współwięźniowie opowiadają mi, że był straszliwie pobity.
Przesłuchania prowadzi porucznik Jóźwiak. Kierunek dociekań jest stały: „Gdzie jest Narożniak?” Postęp śledztwa też jest stały: „Tam, gdzie was nie ma”. Po trzech miesiącach zastępuje go pułkownik Jan Będkowski. Jest znacznie inteligentniejszym i przez to groźniejszym przeciwnikiem. Mimo to sprawa nie posuwa się ani trochę.
Już w pierwszym miesiącu aresztowania zaczynają się dziwne gry. Zostaję wezwany na „spotkanie” w gabinecie naczelnika. Nie przesłuchanie, tylko „spotkanie” z facetem, który mówi, że jest „pracownikiem kancelarii premiera”. Nie przedstawia się nazwiskiem. Proponuje mi „załatwienie sprawy” w zamian za zgodę na emigrację i wystąpienie w telewizji z pochwałą stanu wojennego. Odmawiam. Facet widząc, że jestem palący a nie mam papierosów, zostawia mi paczkę „Sportów”. Rozmowa jest wręcz uprzejma.
Po kilku dniach niespodziewanie przenoszą mnie na drugi pawilon. W celi jest już dwudziestoletni chłopak, dziwnie milczący. Próbuję go zagadywać (w więzieniu jest nudno), ale on milczy.
— Czekam na wykonanie kary śmierci. Nie chcę rozmawiać – mówi w pewnym momencie, jakby się usprawiedliwiał.
Na trzeci dzień drzwi celi otwierają się i wpada kilku klawiszy. Wywlekają go. Chłopak przeraźliwie krzyczy. Zostaję sam. Następnego dnia wracam do celi na III pawilonie. Znów pojawia się dziwny facet na kolejnym „spotkaniu”. Ponawia propozycję emigracji i wystąpienia w telewizji. Ponownie odmawiam. Na odchodnym facet mówi:
— Pan mi jest winien paczkę papierosów.
— Oddam, kiedy pan będzie siedział – odpowiadam
Mija kolejne kilka dni i porucznik Jóźwiak prowadzi mnie do budynku administracji. Tam czeka ekipa telewizyjna z Markiem Barańskim z redakcji Dziennika Telewizyjnego. Barański proponuje mi wywiad. Odmawiam. Tłumaczy, że mogę dostać o trzy lata więcej, a poza tym odpowiadam nie tylko za siebie, ale i za tych chłopców, którzy siedzą razem ze mną. Jest to kłamstwo, bo wszystkich chłopaków zwolniono po kilku dniach nie stawiając im żadnych zarzutów. Najdłużej siedział Mirek Ś., którego bili podobno przez 9 dni. Pół roku był na zwolnieniu lekarskim. Do pracy w Teatrze Wielkim już nie wrócił. Ale ja o tym nie wiedziałem. SB utrzymywała mnie w przekonaniu, że oni wszyscy siedzą i że ode mnie tylko zależy, czy wyjdą. Jak będę zeznawał, to wyjdą, a nie, to siedzą przeze mnie. Wywiadu nie udzieliłem, dodatkowych zeznań nie złożyłem. Przez kolejne trzy miesiące nic się nie dzieje, tylko prokurator (Anna Detko i Krystyna Bartnik) przedłużają areszt powołując się na „czynności, które nie są zakończone”.
Po krótkim pobycie w więzieniu w Łodzi, w celi „stodole” na 50 osadzonych, głównie recydywy z Bałut i Chojnów (cały czas komuś odbija, tu kogoś biją, tam kogoś gwałcą, w kącie „bomba” – wiadro z pokrywą zamiast kibla) powracam do Mokotowa. Po pewnym czasie prokurator Detko przedstawia mi akt oskarżenia. Zarzut ten sam, co na początku, tylko „uwolnienie J.Narożniaka” z protokółu zatrzymania zmieniło się w „uprowadzenie internowanego J.Narożniaka”. Biedny Narożniak, zapierał się rękami i nogami a wredne podziemie go uprowadziło. W dodatku był internowany wstecz (postanowienie o internowaniu wystawiono po fakcie). Piszę pismo do sądu, w którym odwołuję zeznania. Piszę, że zeznania innych były wymuszone biciem, że byłem szantażowany. Pismo nie dociera do sądu. SB je schowała.
Mam prawo przeczytać akta sprawy. Przynosi je jakaś młoda, nieznana mi, prokurator, a towarzyszy jej młody SB-ek. Młoda prokurator kładzie na stole akta sprawy, a SB-ek swoją teczkę, której nie mam czytać. Mają pilnować, czy nie wyrywam kartek, ale zamiast tego stoją przy oknie i flirtują. Nawet nie zauważyli, że zamiast akt wziąłem się za teczkę SB. A tam same ciekawostki – raporty o mnie jeszcze z „marca 68”. A potem istny rarytas – zalecenie na mój temat dla tajnych agentów w środowisku taternickim: „należy psuć mu opinię metodą ustną, ale nie można pomawiać go, że jest Żydem, bo zbyt dużo osób wie, że jest Tatarem”. Mało nie parsknąłem ze śmiechu. Zorientowali się, że czytam nie tę teczkę. SB-ek jest wściekły. Teraz już dokładnie pilnują, bym czytał właściwe akta.
Rozprawa w sądzie.
Prokurator Detko mówi, że „wprawdzie nie ma dowodów, ale trzeba wziąć pod uwagę, że Narożniak jednak został uprowadzony”. Domaga się dla mnie 3 lat więzienia. Pytam Mirka Ś. (zeznaje jako świadek), czy był bity w śledztwie. Mówi: „Nie chcę tego wspominać”. Sędzia nie reaguje. Leszek G. otwarcie zeznaje, że był bity, a zaznanie jest wymuszone i niezgodne z prawdą. Znów brak reakcji sędziego. Sędziego zupełnie nie rusza orzeczenie biegłych i oczywisty brak przestępstwa w zarzucanym mi czynie. Uchyla jednak tryb doraźny. Skazuje mnie na 1,5 roku więzienia i uchyla areszt, bo wyrok nie jest jeszcze prawomocny (zgodnie z ówczesnym prawem nie można było przedłużyć aresztu przy wyroku mniejszym niż 2 lata).
Ustne uzasadnienie wyroku nie zostało nigdzie zapisane, ale wyuczyłem się go na pamięć. Było rekordem bezprawia: „W czasie rozprawy nie udowodniono czynu karalnego, ale oskarżony działał z dużym natężeniem złej woli. Sąd wziął pod uwagę, że braki w materiale dowodowym wynikają z uporczywego uchylania się od zeznań oraz arogancji oskarżonego i świadków”. Tak więc dostałem 1,5 roku za złą wolę i arogancję. Obrońca od razu zapowiada apelację (zwrot o „złej woli” pojawia się też w pisemnym uzasadnieniu wyroku). Obecny na sali SB-ek pisze w raporcie dla swych przełożonych: „jako postronny obserwator stwierdzam obiektywnie, że wina nie została udowodniona” (z akt IPN).
Z dokumentów ujawnionych już przez IPN wiem o piśmie SB-ka do sądu: „zdaniem wydziału śledczego wyrok jest za niski, a uchylenie aresztu niesłuszne”. A więc sąd ma się poprawić i tu zaczynają się czary nad wyrokiem. W SB istniała komórka do fałszowania dokumentów, tzw. sekcja T-7 Biura XI Antydywersji Politycznej (jej istnienie ujawnił Jan Nowak-Jeziorański). To, co działo się dalej, było prawdopodobnie jej dziełem. Po pewnym czasie idę do sądu rejonowego odebrać odpis wyroku. Sekretarka mówi mi, że może mi tylko wyrok pokazać, a sąd wyśle go adwokatowi. Patrzę i oczom nie wierzę: wyrok wynosi 3 lata, a na sali sądowej było 1,5 roku. Idę do adwokata i okazuje się, że on dostał pocztą wyrok, w którym jest nadal 1,5 roku. Dwa wyroki w jednej sprawie? Wracam do sądu po trzech dniach. Trzyletni wyrok zniknął. Cholera, przecież nie mam halucynacji!
Po kilku miesiącach odbywa się sprawa rewizyjna. Sąd wojewódzki zmniejsza mi wyrok do 7 miesięcy (czyli mniej niż odsiedziałem). Po zaledwie godzinie od zakończenia rozprawy idę do sekretariatu zamówić odpis wyroku.
— A wie pan, że już jest rewizja Sądu Najwyższego? – mówi sekretarka i pokazuje mi wyrok, w którym z powrotem mam 1,5 roku.
Sąd Najwyższy w tamtym czasie nazywany był Sądem Najszybszym. Nie jeden raz już w ciągu godziny zdążył się zebrać, przeczytać akta i uchylić wyrok pod dyktando SB. Myślałem, że tak samo jest tym razem. Idę jednak do Sądu Najwyższego, a tam o żadnej rewizji nie wiedzą. Wracam do sądu wojewódzkiego, a sekretarka mówi:
— Już nie ma tego wyroku. Przyszedł pan z komendy stołecznej i zabrał.
— Jak to? Zabrał wyrok?
— Proszę pana, tu nie takie cuda się dzieją…
Przykład 3. – IV RP, czasy Kamińskiego, Kaczyńskiego i Ziobry.
Fałszywe oskarżenia wobec lekarzy transplantologów spowodowały czasową (na szczęście) zapaść transplantologii. Co najmniej kilkanaście osób więcej, niż przedtem i potem, zmarło nie doczekawszy się przeszczepów, bo społeczeństwu wmawiano, że jeden z najlepszych transplantologów bierze łapówki a inni handlują narządami.
Skutkiem wziętych z sufitu oskarżeń był najazd ABW na dom Barbary Blidy i jej samobójstwo. Politykom PiS chodziło o to, by uzyskać, jak to nazwali „wyjście na SLD”.
Kolejną taką aferą była sprawa Jana Widackiego, którego Jarosław Kaczyński, bez żadnych podstaw nazywał „kwintesencją układu”. PiS starał się znaleźć urojony, nie istniejący w rzeczywistości „układ”, a dyspozycyjna politycznie prokuratura, podległa ministrowi Ziobrze, dostała niezwykłego zapału i na podstawie wysoce niewiarygodnych „dowodów” fałszywie oskarżyła prof. Jana Widackiego. Proces trwał 6 lat i skończył się uniewinnieniem. W międzyczasie działy się istne cuda w stylu IV RP.
Jan Widacki, adwokat, został oskarżony o podżeganie do fałszywych zeznań Sławomira Ratajczyka – kryminalisty siedzącego w więzieniu w Białymstoku. Ratajczyk, ni stąd, ni z owąd, zeznaje że Widacki nakłaniał go do fałszywych zeznań na korzyść Danielaka („Malizny”). Wcześniej wysyła list do posła Zbigniewa Wassermana, gdzie sugeruje to samo. Dla każdego doświadczonego prokuratora powinno być jasne, że Ratajczyk zwyczajnie kombinuje i nie ma na ten fakt żadnych dowodów. Ale nie prokuratura, która na licznych odprawach słyszała od Kaczyńskiego, że Widacki to „kwintesencja układu” (tak w czasie rozprawy zeznał Janusz Kaczmarek). Następnie Ratajczyka odwiedza w areszcie Dorota Kania – dziennikarka „Gazety Polskiej”. Zostawia mu kopię swojego artykułu. Zeznanie Ratajczaka pokrywa się później z treścią tego tekstu. Ciekawe, że wizyta Kani w areszcie nie jest odnotowana. Mało tego, Kania chwaliła się, że nagrała rozmowę z Ratajczykiem, a wiadomo, że do aresztu nie wolno wnosić sprzętu nagrywającego. List Ratajczyka wychodzi z oddziału dla niebezpiecznych osadzonych bez żadnego odnotowania w ewidencji. Dociera do Sejmu, również nieodnotowany w żadnej ewidencji. Ratajczyk przyznał później, że w prawdzie on ten list pisał, ale – jak się wyraził – nie on był jego autorem. Czyli – zgodnie z jego wersją – list był podyktowany. Tak mówił na rozprawie. Nie wiadomo, jak list dotarł do Wassermana, który jedną kopię dał obrońcom Dochnala, a drugą Dorocie Kani.
I na takich podstawach ścigano i sądzono uczciwego człowieka przez 6 lat, przy okazji opluwając go w mediach. Sąd nie znalazł żadnych dowodów na prawdziwość oskarżenia. A swoją drogą istnym curiosum jest poseł przekazujący list bandziora obrońcom innego oskarżonego bandziora i dziennikarce PiS-owskiej szczujni.
Czerwiec 2011 roku. PiS domaga się powołania sejmowej komisji śledczej do zbadania rzekomego finansowania Platformy Obywatelskiej przez mafię pruszkowską. Według Mariusza Kamińskiego (PiS) mają o tym świadczyć zeznania gangstera (ściślej szeregowego żołnierza gangu), niejakiego „Brody”. Mają on obciążać Mirosława Drzewieckiego, który rzekomo prał brudne pieniądze gangu finansując nimi PO.
W całej tej opowieści Kamińskiego nic się kupy nie trzyma. Gang pruszkowski został rozbity przez policję na przełomie 2000 i 2001 roku, na prawie rok przed powstaniem Platformy Obywatelskiej. Jakim cudem miałby finansować partię, której jeszcze nie było? „Broda” nie może mieć żadnej wiedzy na temat wydarzeń z lat 2001-2002, bo od roku 2000 do 2005 siedział w więzieniu, a później od czerwca 2005 do 2010 ponownie. Od 2000 do 2010 roku był na wolności tylko 6 miesięcy. Poza tym był w gangu szeregowcem, zwykłym drobnym bandziorkiem. Wysoce wątpliwe, by mógł w ogóle znać interesy gangu, zwłaszcza interesy tak poważne. Kamiński i Kaczyński są niewiarygodni także dlatego, że nie wskazali żadnego logicznego powodu, by jakikolwiek gang miał interes w finansowaniu PO. Po co?
W dodatku Mariusz Kamiński nie zna zeznań „Brody”, tylko podobno słyszał o nich od jednego prokuratora, który zaprzecza, by takich informacji Kamińskiemu udzielał. Prokuratura zaprzecza stanowczo, by z zeznań „Brody” wynikało, że gang finansował PO. W czasie, gdy Kamiński rzekomo się o tym dowiedział, był szefem CBA i, nie wiedzieć czemu, nic z tym nie zrobił. Przypomniał sobie dopiero po ponad 2 latach na progu kampanii wyborczej. W dodatku, według Kamińskiego i Kaczyńskiego, przepływ pieniędzy miał odbywać się za pośrednictwem Mirosława Drzewieckiego „skarbnika PO”. Tyle tylko, że Mirosław Drzewiecki nie był skarbnikiem PO. Był nim Waldy Dzikowski. Drzewicki był skarbnikiem 5 lat później. A więc gang, który już od 6 lat nie istniał, przekazywał pieniądze Drzewieckiemu. Drzewiecki zaprzecza oszczerstwom i zapowiada proces.
Na czym jest oparte całe to PiS-owskie oskarżenie? Na tym, że Kamiński miał rzekomo usłyszeć o zeznaniach osoby całkowicie niewiarygodnej, zeznaniach, których nie widział, a według prokuratury, która zeznania zna, takich treści w nich nie ma. A więc w zeznaniach, których o takiej treści nie ma, Pruszków miał finansować PO, gdy jeszcze nie powstała, za pośrednictwem skarbnika, który nie był skarbnikiem, a zeznaje to (w rzeczywistości nie zeznaje) facet, który już na 2 lata przed powstaniem PO siedział w pudle i w żadnych transakcjach nie mógł brać udziału, ani o nich wiedzieć. W dodatku „Broda” jest świadkiem wyjątkowo mało wiarygodnym, bo już raz zeznał, że w zlecaniu zabójstwa gen. Papały miał brać udział gangster „Nikoś”, który wówczas już nie żył. A więc, według „Brody”, martwy od miesiąca w tym momencie „Nikoś” miał zlecać zabójstwo Papały.
Ostatnio prezydent Andrzej Duda ułaskawił Mariusza Kamińskiego skazanego nieprawomocnie w innej sprawie o przekroczenie uprawnień, twierdząc, że Kamiński walczył z korupcją, a jego nadużycia są zmyślone i w ogóle, to o co chodzi?
Szanowna młodzieży, przytoczyłem te przykłady (cześć była już publikowana) w celu pokazania, jak mogą wyglądać wkrótce prokuratury, areszty i sądy, jeśli nie obronimy Trybunału Konstytucyjnego i niezawisłości sadów. Nawiedzony Antoni już głosi wyroki na winnych za trotyl w gotowanych parówkach. A że nie macie czego się bać? Przecież nikt wam nie znajdzie w domu ani broni, ani narkotyków… Nie znajdzie? Znajdzie, sam przyniesie.
Cyryl jak Cyryl, ale wracają Metody.
 

Artykuł pochodzi z portalu „Studio Opinii”