Droga do Wolności: Patriotyzm jutra
Wychowałem się w rodzinie o silnych i jeszcze świeżych tradycjach AK. Siłą rzeczy więc moja wyobraźnia polityczna od wczesnych lat podpowiadała mi wzorce oparte na konspiracji, a nawet na walce zbrojnej w moich planowanych i realizowanych młodzieńczych zmaganiach z komunistycznym systemem. Wydarzenia Radomskiego Czerwca zmieniły tę optykę. Przekonanie, że nie należy palić komitetów, ale je zakładać i moje własne zaangażowanie w pomoc pokrzywdzonym przez system robotników, ukierunkowało moją opozycyjność na pokojowe formy politycznego zaangażowania – od takiej refleksji Prezydenta Bronisława Komorowskiego rozpoczynam rozmowę o latach, które doprowadziły do powstania Solidarności.
Grażyna Olewniczak: Rok 1976 był przełomowy, jeśli myślimy o opozycji w systemie komunistycznym, ale wszystko zaczęło się dużo wcześniej…
Prezydent Bronisław Komorowski: Z mojego punktu widzenia, takiego osobistego, to wyglądało w ten sposób, że pod koniec lat sześćdziesiątych, a więc w okresie mej wczesnej młodości, powstawały już różne mniejsze czy większe środowiska opozycyjne. Czasami były to kręgi samokształceniowe, harcerskie, czasami środowiska uczestników Marca 68’ roku. Następowała też polityczna aktywizacja i radykalizacja legalnych środowisk przykościelnych, na przykład Klubów Inteligencji Katolickiej. Założyłem i wprowadziłem wtedy taką „szczeniacką” konspirację u siebie w liceum. W sumie było nas kilkunastu, może dwudziestu, w paru szkołach, z dzielnicy Wola w Warszawie. Zrywaliśmy czerwone flagi, rozrzucaliśmy drukowane bardzo prymitywnymi metodami ulotki, itp. Wiem, że takich „szczeniackich” konspiracji na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Polsce było sporo w różnych miejscach, między innymi w Gdańsku, gdzie współtworzył ją m.in. Olek Hall. Z tego środowiska wypączkował później Ruch Młodej Polski, bardzo poważne, liczące się środowisko opozycji demokratycznej.
Ja zacząłem od ’68 roku, a potem był już okres zrastania się i rozbudowywania form opozycyjności. Sprzyjała temu m.in. aktywność na rzecz obrony, paradoksalnie, Konstytucji PRL-owskiej. Mobilizowała ona głównie środowiska intelektualne i studenckie. Jeden z protestów podpisali także moi rodzice, a ja zbierałem podpisy popierające ten inteligencki opór. To była chyba pierwsza licząca się akcja jawna, która pozwoliła na skupienie się w wielu miastach w Polsce stosunkowo licznych środowisk niepokornej inteligencji. W ten sposób dotrwaliśmy do czerwca ’76 roku, kiedy w wyniku protestów robotniczych, które miały inne podłoże i inny charakter niż nasza aktywność. Zaistniała wtedy potrzeba udzielenia pomocy pokrzywdzonym robotnikom. To był czas, procesów i brutalnej akcji tłumienia i karania robotników radomskich. To był moment, kiedy te wszystkie drobne środowiska opozycyjne zaczęły się łączyć i współpracować. Zyskaliśmy nową, wielką misję, jaką była potrzeba niesienia pomocy pokrzywdzonym ludziom. To była szansa na swoisty sojusz inteligencko-robotniczy przeciwko komunistom. Z jednej strony mieliśmy poczucie misji do wypełnienia, której nikt inny nie podejmie – pomoc pokrzywdzonym, a z drugiej strony – przekonanie, że zaczyna wiać niebywały wiatr historii pchającej nas wszystkich w kierunku walki o wolność z szansami na sukces. W tym sensie ’76 rok rzeczywiście był początkiem nowego typu organizacji opozycji, głównie wokół Komitetu Obrony Robotników, a potem także wokół Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. To już prowadziło prostą, ale niełatwą drogą do 1980 roku, do wielkiego ruchu Solidarności, strajku w Stoczni Gdańskiej, który od samego początku był wsparty przez coraz silniejszą opozycję demokratyczną, przez niepokorną inteligencję. Od samego początku sukcesy tego ruchu były odnoszone w wyniku ścisłego współdziałania robotników z kręgami opozycji demokratycznej.
Jednak najpierw to Wy sami jako opozycjoniści, musieliście trafić w jedno miejsce.
Doskonale pamiętam moment, gdy te pierwotne nurty niepokornych zlewały się w jedną całość. To było niesłychane, nieomalże fizyczne uczucie. We wrześniu ’76 roku, w momencie, kiedy wróciłem z zagranicy, jako lider jednej z takich grup „szczeniackiej” konspiracji, która już miała swoje macki na Uniwersytecie, nawiązałem kontakt z Mirkiem Chojeckim, synem „Kamy”, słynnej uczestniczki zamachu na Kuczerę. To też było spotkanie ludzi z mojego pokolenia, gdzieś naznaczonych tradycją Armii Krajowej. Siedzieliśmy na materacu w jakimś prawie pustym mieszkaniu, w którym po kolei pojawiali się chętni do działania w ramach akcji KOR-owskiej. Okazało się, że wchodzący, jeden po drugim, to moi koledzy, tylko z bardzo różnych środowisk. Byli tam i marcowcy, związani z Komandosami – taką lewicującą młodzieżą. Był mój przyjaciel z harcerstwa Tomek Dangel, który myślę, że dziś ma poglądy bardzo prawicowe, wnuk przedwojennego generała. Był Łukasz Kądziela, mój kolega z Wydziału Historycznego UW, ale i aktywista z Klubu Inteligencji Katolickiej. Raptem się okazało, że my wszyscy, idąc dotąd różnymi ścieżkami, naznaczeni jednak podobną niepokornością i chęcią działania opozycyjnego, spotykamy się w tym samym miejscu, w imię tej samej akcji. Wychodziliśmy z tego mieszkania Mirka Chojeckiego już jako ludzie ujęci we wspólne ramy organizacyjne, nastawione na obsługiwanie albo Ursusa, albo Radomia, na szukanie pokrzywdzonych ludzi, udzielanie im pomocy, na zbieranie informacji i uruchamianie całej wielkiej akcji polityczno-społecznej wokół KOR-u.
Akcja została uruchomiona, ale z tego, co wiem, wyszukiwaliście też osoby wśród robotników, które były równie niepokorne jak Wy, gdy widziało się szansę na to, by ten sojusz inteligencko-robotniczy naprawdę dał efekty.
Radom i środowiska robotnicze w tym mieście, były absolutnie spacyfikowane. To byli przerażeni ludzie, przerażone rodziny… Wielu siedziało w więzieniach do sprawy. Ich rodziny na ogół były bardzo nieufne. Nie były pewne, czy nasza aktywność nie jest prowokacją, czy mamy dobre intencje. Służba Bezpieczeństwa też działała tak, by pogłębić nieufność wobec nas, wobec tak zwanych studentów. Spotkanie radykalnego robotnika, który by chciał robić z nami rewolucję, nie było takie proste. Raczej byli to ludzie ciężko przestraszeni…Dopiero po jakimś czasie z tego środowiska zaczęły się ujawniać osoby o bardziej zdeterminowanych postawach, między innymi ze względu na lekcję, którą odebrali wtedy w ‘76 roku. Najczęściej więc relacje z moich wyjazdów do Radomia były smutne. Że przerażeni, że boją się nawiązać kontakt… Czasami też kontakty łapało się zresztą z ludźmi bardzo przypadkowymi. Zaczęły się bowiem do nas garnąć osoby, które były jakoś tam generalnie pokrzywdzone przez życie, a nie tylko przez system. Nie wszyscy byli bici przez milicję na ulicach Radomia, czy na komendzie. To byli ludzie po prostu stratowani, czy bezradni wobec różnego rodzaju problemów. Jak się tam ktoś pojawiał, kto chciał coś zrobić dla prostego człowieka, to siłą rzeczy wpływały do niego różnego rodzaju prośby, nadzieje, oczekiwania, że im się udzieli jakiejś pomocy. A to potrzebny był lekarz, a to prawnik w jakiejś innej zupełnie sprawie, i stąd bardzo szybko działalność Komitetu Obrony Robotników nabrała charakteru także pomocy społecznej w różnego rodzaju kłopotach zwykłych ludzi. Okazało się też, że i nam pasuje nie tylko robienie rewolucji, ale że mamy satysfakcję z pomagania ludziom. Ta działalność zaczęła zataczać coraz to szersze kręgi. Dla mnie ważne było budowanie kontaktów, które pozwoliłyby na zdobycie przyczółków do działalności w samym Radomiu. Takim przyczółkiem okazał się m.in. poznany za przyczyną mojej ciotki jej młody sąsiad – Janek Rejczak, późniejszy przewodniczący Solidarności i wojewoda. Był pracownikiem Wyższej Szkoły Inżynieryjnej, a więc miał jakieś kontakty w zakładach pracy. Przez niego miałem stosunkowo dobre wejścia w różne środowiska.
Powstał taki łańcuszek…
Tak. Tak… Jego się nie bano, by był swój, stamtąd. Ciekawa była ta rodzina Rejczaków, bo o ile dobrze pamiętam, z tradycjami drobnego mieszczaństwa, zaangażowanego w Powstanie Styczniowe. To były takie sprawy, które dawały, może nie gwarancję, ale częściowe zaufanie, rękojmię jakiejś uczciwości i podobieństwa wspólnoty działania. Tu moja ciotka z Armii Krajowej z wyrokiem, żyjąca do końca życia pod fałszywym nazwiskiem, pośrednicząca w kontaktach, tam Janek Rejczak, o którego rodzinie się wie, że ma patriotyczne poglądy i tradycje, a tu pani Krysia Dzierżanowska, później szefowa Klubu Inteligencji Katolickiej, przez którą też można było różne rzeczy załatwiać, szukać kontaktu. Tak to rosło… Nie zawsze prosto. Paru kolegów miało podobne do mnie przygody, bo z Radomiakami też różnie bywało. Bywało, że jechało się autobusem, jak to wtedy studenci: długie włosy, jakiś powyciągany sweter, torba przez ramię i słyszało jak dwóch takich żulikowatych osobników rozmawia między sobą: „Ty, ten to chyba z Warszawy? Choć damy mu w mordę”, a drugi odpowiada: „A może to student, co przywiózł pieniądze dla robotników. To nie wypada”… By uniknąć konfrontacji, na najbliższym przystanku wysiadało się z tego autobusu. Tak to było. Żadnej euforii. Z trudem się budowało jakieś enklawy kontaktów.
Na procesach pojawił się też Bogdan Borusewicz.
To była cała grupa, jak się o tym później dowiedziałem, lubelska. Oni działali równolegle do nas. My z Warszawy zaczęliśmy docierać do Radomia i do Ursusa, a oni na własną rękę jeździli z Lublina. To było środowisko, kiedyś skupione wokół seminarium Władysława Bartoszewskiego na KUL-u. W tym środowisku był, oprócz Bogdana Borusewicza, o ile dobrze pamiętam, także Marian Piłka – teraz osoba o radykalnych, prawicowych poglądach. Tak, to też mój były przyjaciel, z którym teraz wszystko, poza wspomnieniami z tamtych czasów, mnie dzieli. Wtedy było możliwe takie spotykanie się ludzi o różnych poglądach, różnych tradycjach.
Jeszcze Ruch Praw Człowieka i Obywatela, po podpisaniu aktu końcowego w Helsinkach – zostały wtedy wykorzystane wszystkie możliwości, jakie w tamtym momencie były.
Tak… Środowisk niepokornych było więcej. Początkowo to były setki osób w Polsce, które w jakiejś mierze identyfikowały się z różnymi formami świadomej opozycyjności. Potem to już były tysiące, a w ’80-tym roku, to już były miliony w Solidarności. To szło jak lawina. Czas od roku ’76 do ’80 to były cztery lata ciężkiej pracy, w której początkowy entuzjazm powoli ustępował jednak zmęczeniu. Tym, co nam dodawało skrzydeł to był wielki podziemny ruch wydawniczy – walka o wolności słowa. Zastanawialiśmy się jednak, ile lat będziemy jeszcze kręcić korbą powielacza. Czasami wydawało się, że do końca życia i jeszcze dłużej… Myśleliśmy, że być może prędzej, czy później, złapią nas za gardło i zaduszą. Zakatrupią albo wsadzą do więzienia, albo zepchną na margines życia. W roku ’78 i ’79 to była już taka walka trochę o przetrwanie. Wielkim impulsem dodającym sił i nadziei był oczywiście wybór polskiego papieża Jana Pawła II. Władza robiła więc wszystko, by nas izolować i zapchnąć na margines życia. Zresztą każda rewolucja ma to do siebie, że na dłuższą metę demoralizuje ludzi odsuwając ich od normalnych, życiowych wyzwań. Trudno jest prowadzić normalne życie, pracować, zarabiać, robić karierę, zakładać rodzinę, wychowywać dzieci, być odpowiedzialnym i jednocześnie robić rewolucję. Pamiętam swoje myśli, gdy zdecydowałem się na małżeństwo w roku ‘77. Motywem było również i to, by nie dać się wypchnąć poza normalność – a normalność to przecież praca, rodzina, dzieci… Trzymać się normalności to było mocne postanowienie ważne z punktu widzenia życiowej strategii.
Mimo zmęczenia, które brało czasami górę, była też i satysfakcja, kiedy zauważa się to pączkowanie idei wolnościowych.
Tak, to dawało ogromną satysfakcję… Czułem ponadto coś dla mnie bardzo ważnego: że jestem na tej samej drodze polskiego losu co moi przodkowie, którzy co pokolenie szli albo do powstań, albo do więzienia, ale ja już po swojemu, w zgodzie z wyzwaniami nowych czasów.
To było normalne, takie uwikłanie w historię rodziny?
Nie do końca… To groziło pewnym zwichnięciem, ale było w jakiejś mierze wpisane w mój los. Czułem, że jestem na tej samej drodze, którą szli moi przodkowie, ale idę po swojemu. Źródłem satysfakcji było też to, że w moim środowisku opozycyjna działalność spotykała się z akceptacją. Czułem ogromne wsparcie i w rodzinie, i w tak zwanym towarzystwie. Źródłem satysfakcji było też to, że trafiało się z własnym przekazem, w sposób bardzo prosty do ludzi z zupełnie innych środowisk. Na Uniwersytecie, w kręgach koleżeńskich, w harcerstwie… Także do kolegów pochodzących z rodzin robiących kariery, dobrze funkcjonujących w ramach PRL-u, a czasami wprost związanych z aparatem władzy, albo nawet aparatem represji. Takich ludzi była cała masa. I to było niebywałe, jak łatwo można było trafiać i do nich, znajdować pozytywny oddźwięk. Okazywało się często, że poprzez dzieci – trafiało się do pokolenia rodziców. Nie było trudno odnaleźć i ich nostalgię za Polską suwerenną, choć czasami kariera przeszkadzała w ujawnianiu swoich prawdziwych poglądów wyniesionych z domów rodzinnych. To poprzez te niepokorne dzieci i ich rodzice zaczynali myśleć inaczej o rzeczywistości. Takich przyjaciół w opozycji miałem wielu. To wspaniali ludzie, którzy wykonali czasem ogromną pracę nie tylko nad sobą samym, ale i nad własną rodziną, własnym środowiskiem. U mnie było to niejako automatyczne. W świetle rodzinnych tradycji inaczej nie mogłem, ale u wielu był to świadomy wybór i to wybór zasadniczo odmiennej tradycji, innych poglądów. To był ich wielki wysiłek i wielki dorobek zasługujący na duży szacunek, a nie na pogardliwy termin „resortowych dzieci”.
Jak można wytłumaczyć komuś – czym jest wolność, czym jest demokracja?
Najłatwiej jest wytłumaczyć komuś, kto już wie, czym jest brak wolności i demokracji. Dlatego tak łatwo to szło wtedy, w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Wtedy ludzie czuli, że nie ma wolności, no bo wszędzie było widać skutki braku wolności. Zarówno tej natury politycznej, jak i w kulturze, w tradycji, a przede wszystkim w gospodarce. Skutkami braku wolności gospodarczej w skutek realnego socjalizmu były puste półki w sklepach. Nagie haki plus sklepowa… To było bankructwo starych idei. Brak wolności to też zamykanie ludzi do więzienia za poglądy, za wolne słowo. Łatwo więc było wtedy przekonać ludzi, bo tej wolności rzeczywiście nie było. I brak tej wolności wszyscy odczuwaliśmy.
Jak dzisiaj przekonywać, że wolność jest ważna i warta wysiłku?
Jest pewnie o wiele trudniej, bo wolność dzisiaj jest normą, tak jak prawo do oddychania powietrzem. A mało kto ceni powietrze. Traktuje je jak coś oczywistego, o co nie warto zabiegać. Podobnie jest z wolnością, ale warto pamiętać, nic nie jest dane raz na zawsze i warto reagować już wtedy, gdy czujemy, że to powietrze brzydko pachnie, a nie dopiero wtedy, gdy zaczynamy się dusić. Dzisiaj z tą wolnością jest źle, nasza demokracja jest ograniczana. Widać, że ludzie, którzy sprawują dzisiaj władzę zdradzili obóz polskiej demokracji na rzecz obozu silnej władzy. Nie ma w nich żarliwości prodemokratycznej, wręcz przeciwnie jest w nich żarliwość w zakresie umacniania władzy. Bo każda władza, także ta w 1976 roku, uważa, że ważne są jej interesy, jej zakres i możliwość działania, a mniej ważne wolności obywateli.
Skoro już znaleźliśmy się we współczesności, to zadam pytanie o KOD. Jaka praca przed nami?
Myślę, że ogromna. To jest początek drogi. Jeszcze finału nie widać. To trzeba ludziom tłumaczyć… To i tak fenomen, że powstało zjawisko, które daje tylu ludziom satysfakcję i nadzieję. I tym uczestniczącym w działaniach KOD-u, i tym, którzy się o tych działaniach dowiadują. To jest też sygnał zachęcający do aktywności własnej, aktywności obywatelskiej. Wiążę z KOD-em duże nadzieje, licząc na to, że KOD utrzyma swój charakter ruchu obywatelskiego i nie zamieni się w partię polityczną. Zachowując sympatię do partii prodemokratycznych i wspomagając je, KOD nie powinien stać się jeszcze jedną z nich. Ruch obywatelski, który zachowa równy dystans do partii z dzisiejszej opozycji prodemokratycznej, może być źródłem dużej zintegrowanej siły. Trzeba szukać różnych form działania, także w zakresie pomysłów programowych i politycznych. Programowe, to na przykład te, które pozwoliłyby partiom politycznym zbudować w przyszłości swoje podstawy programowe i wyborcze tak, aby były bliżej, a nie dalej od siebie. Nie muszą być tożsame i nie powinny być takie same, ale nie powinny być z sobą w sprzeczności, w kolizji. Powinny zachęcać do szukania tego, co wspólne i strategicznie ważne, a nie tego, co różni te środowiska. Taka rola KOD-u jest według mnie absolutnie do udźwignięcia. KOD powinien być w przyszłości katalizatorem umożliwiającym zawarcie koalicji czy politycznego sojuszu wyborczego. Współdziałanie, a nie fałszywa jedność, będzie warunkiem sukcesu. Brak zdolności do porozumienia się będzie gwarancją klęski przy następnych wyborach. Mamy jeszcze parę lat, tak jak wtedy od ’76 do ’80, i te parę lat należy wykorzystać na to, aby Komitet Obrony Demokracji, wielki ruch obywatelski, umocnił swoją pozycję, trochę na zasadzie pozycji, jaką miały Komitety Obywatelskie w roku ’89, wspomagające i trochę konsumujące różne nurty czysto politycznej działalności obozu Solidarności.
Działalność na różnych płaszczyznach…
Tak. Różne formy i społeczne, i edukacyjne, i w obszarze kultury. W KOD-zie są różni ludzie i aktywność musi być prowadzona wielowątkowo. To, czego nigdy nie jest dosyć, to KOD-u jako ruchu obywatelskiego protestu przeciwko zawłaszczaniu polskiego patriotyzmu przez antydemokratyczne środowiska. Trzeba przeciwstawić temu zjawisku świadomą niezgodę na upartyjnianie polskiego patriotyzmu. Nie powinno być przyzwolenia dla sprowadzenia go do wybranych stronniczo wątków. Trzeba pokazać i zaproponować ludziom uprawianie patriotyzmu obywatelskiego, w którym mieści się pojęcie patriotyzmu pracy, obok patriotyzmu walki. KOD mógłby pokazywać wiarygodnie, że polski patriotyzm nie jest własnością partii politycznych i mógłby zdefiniować obywatelskie przesłanie o patriotyzmie jutra, a nie tylko przeszłości. Patriotyzm jutra to wspólna odpowiedzialność, a nie tylko niezobowiązująca, mocno teoretyczna miłość do Ojczyzny. KOD-owi byłoby bardzo z tym do twarzy.
Rozmawiała: Grażyna Olewniczak